Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Wiadomości - Techminator

Strony: 1 ... 3 4 [5] 6 7 ... 49
61
Zespoły / MYTHOS - MYTHOS (1971/2022)
« dnia: Styczeń 28, 2024, 18:20:42  »
MYTHOS

Rewelacja!
Nagrany w 1971 roku, debiutancki album tej formacji zdecydowanie należy do moich ulubionych niemieckich płyt. Bogato zaaranżowane, rozbudowane kompozycje; bardzo soczyste brzmienie; sporo gitar i genialne brzmienie bębnów. Jeśli już, to tę płytę można porównać do stylistyki Pink Floyd, Jethro Tull i East Of Eden - ze szczyptą bardzo wczesnych Tangerine Dream i Twenty Sixty Six And Then.
W drugiej połowie lat 70-tych zespół nagrał kilka znacznie słabszych płyt, ale debiut należy do absolutnego kanonu gatunku!

..::TRACK-LIST::..

1. Mythoette 3:04
Arranged By Kaske
Written By Händel

2. Oriental Journey / Hero's Death 17:36
3. Encyclopedia Terra 17:39

Remastered in 2019 from the original analog tapes.

..::OBSADA::..

Bass [Baß], Acoustic Guitar [Akustische Gitarre], Effects [Effekte] - Harald Weisse
Drums [Schlagzeug], Percussion [Perkussion] - Thomas Hildebrand
Guitar [6-Saiten], Twelve-String Guitar [12-Saiten-Gitarre], Sitar, Concert Flute [Querflöte], Synthesizer, Vocals [Gesang] - Stephan Kaske

https://www.youtube.com/watch?v=cPcj9rDwIq0


62
Zespoły / TRK PROJECT - BOOKS THAT END IN TEARS (2021/2022 VERSION)
« dnia: Styczeń 28, 2024, 18:07:14  »
TRK PROJECT

Books That End in Tears to już piąty w ciągu zaledwie czterech lat album tRKproject. I kolejny, podlegający pewnym schematom, które nałożył sobie w przypadku tego projektu muzyk. Po raz kolejny mamy zatem koncept album odnoszący się do znanych dzieł literackich. Przypomnijmy, że wcześniej artysta inspirował się Małym księciem Antoine De Saint-Exupery’ego, Opowieścią wigilijną Charlesa Dickensa i Królową śniegu Hansa Christiana Andersena. Tym razem jednak muzyk stworzył album oparty aż na czterech książkach: Władcy much Williama Goldinga, Procesie Franza Kafki, 1984 George'a Orwella oraz Folwarku zwierzęcym tegoż samego autora. Oczywiście wszystkie one mają wspólny mianownik czyniąc Books That End in Tears konceptem pokazującym mechanizmy społeczne i degradację wartości, która umożliwiają narodziny tyranii. Zresztą Kramarski – chcąc podkreślić zwartość konceptu – ozdobił książeczkę zdaniem: „Zdarzyło się w roku 1984, że Władca Much odwiedził Folwark Zwierzęcy, aby doprowadzić tam niewinnego człowieka na Proces”. No i nadał płycie jakże wymowny tytuł.

Być może idę za daleko w swojej interpretacji motywów wyboru takiej tematyki przez Ryszarda Kramarskiego ale sądząc po opublikowanym na ostatnim albumie Millenium utworze Lust, odnoszącym się do sytuacji politycznej w naszym kraju, do tego podpartym wymownym klipem ze zdjęciami z ówczesnych protestów w Polsce, domniemywam, że aktualne wydarzenia polityczne w Polsce mogły być tą iskierką do sięgnięcia po takie właśnie tematy. Warto dodać, że wszystkie teksty na płytę napisał Zdzisław „The Bat” Zabierzewski z pomocą Kramarskiego, który odpowiada za krótkie ich fragmenty i pomysły. Mają one dosyć bezpośredni charakter i nawiązują do konkretnych wątków, wydarzeń i postaci doskonale znanych z tych dzieł. I przyznam w tym kontekście otwarcie, że trochę brakuje mi w nich zaznaczenia pewnej ponadczasowości, może w zawoalowany sposób pokazania ich aktualności. Choć to tylko moja interpretacja i być może niepotrzebne oczekiwania. Całość konceptu dopełnia szata graficzna – okładka z czterema książkami i obrazami odnoszącymi się do wspomnianych klasyków literatury.

Kramarski trzyma się tu jeszcze jednego schematu. Podobnie jak wszystkie dotychczasowe albumy tRKproject, także i ten ukazał się na dwóch płytach, na których ten sam materiał śpiewają Karolina Leszko i Dawid Lewandowski. Tradycyjnie zatem miłośnicy żeńskich i męskich wokali mają wybór. A ja tylko dodam, jako słuchacz, któremu zawsze bliżej było do interpretacji Leszko, że tym razem naprawdę podobają mi się partie Lewandowskiego.

O samej muzyce nie będzie długo. Album tworzą cztery, ponad dziesięciominutowe, kompozycje, zwykle podzielone na 3-4 części, z tytułami wspomnianych wyżej powieści. Kompozycje utrzymane w stylistyce dosyć przyjemnego i melodyjnego neoprogresywnego rocka z rozbudowanymi partiami solowymi gitary i instrumentów klawiszowych. Sam Kramarski jest muzycznym konserwatystą, bardziej stawia na sprawdzone rozwiązania przy jednoczesnej dbałości o produkcję, precyzję i profesjonalność wykonania. Powtórzę się - nie ukrywam, że chciałbym, aby wpuścił do od lat wypracowanego stylu nieco świeżości i zaskoczenia. Choć zdaję sobie sprawę, że tworzone przez niego albumy potrafią sprawiać wiele przyjemności i najzwyczajniej się bronią. Także i ten, który z pewnością ucieszy miłośników tRKproject. Trudno mi wyróżniać którąś z kompozycji, wszystkie są równe, pełne naprawdę wysmakowanych solówek Marcina Kruczka. Gdybym jednak miał polecić jedną, wskazałbym na otwierającą płytę Lord of the Flies – z iście Floydowskim wstępem, wygenerowanymi brzmieniami fletu i absolutnie cudną (!!) partią klasycznej gitary. Ależ brzmienie i czucie!

Mariusz Danielak

Wydany w ubiegłym roku album “Books That End In Tears” projektu Ryszarda Kramarskiego przyniósł ze sobą kilka nowości. Po pierwsze, tym razem, w odróżnieniu od wcześniejszych albumów zainspirowanych, ogólnie mówiąc, literaturą bardziej skierowaną do dzieci, tu na warsztat wzięto tytuły przeznaczone dla dojrzałego czytelnika. Po drugie, zamiast albumu poświęconemu jednemu utworowi literackiemu stworzony został zbiór pieśni na podstawie różnych pozycji światowej literatury. Po trzecie, po raz pierwszy za warstwę liryczną nie odpowiadał sam Kramarski, choć powstały one na podstawie jego pomysłów i szkiców. Autorem tekstów jest tu znany krakowski dziennikarz i tłumacz Zdzisław „The Bat” Zabierzewski. Jak już wiemy ta współpraca jest kontynuowana, czego wynikiem jest tegoroczny album „My World Is Ending” innej formacji szefa Lynx Music, Framauro.

Płyta zawiera cztery utwory, każdy czerpiący inspirację z innego dzieła literatury. Mamy zatem „Lord Of Flies” na podstawie „Władcy much” Williama Goldinga, „The Trial” powstały w oparciu o „Proces” Franza Kafki, a powieści „Rok 1984” i „Folwark Zwierzęcy” George’a Orwella natchnęły artystę do stworzenia utworów „Nineteen Eighty-Four” i „Animal Farm”. Cztery pozycje połączone jednym wspólnym tematem, którym jest totalitaryzm i jego oddziaływanie na jednostkę. Kwestia rządów dyktatur była bardzo aktualna już wtedy, ale teraz zyskała dodatkowe, niestety bardzo krwawe, oblicze.

Podobnie jak na płycie „Kay & Gerda” (2020), a potem na wznowieniach albumów „The Little Prince” (2017), „Sounds From The Past” (2018) oraz „Mr Scrooge” (2019), i tu oryginalnie otrzymaliśmy dwa kompakty z różnymi ścieżkami wokalnymi. Na pierwszym dysku zaśpiewała Karolina Leszko, która wykazała się tradycyjnie wielkim kunsztem wykonawczym, a dodatkowo stonowała zapędy do naturalnego upiększania wykonań charakterystycznymi ozdobnikami, co w moim odczuciu idealnie sprawdziło się w tym repertuarze. Drugi krążek to z kolei popis Dawida Lewandowskiego. Ten wciąż młody wokalista z każdym krążkiem coraz bardziej rozwija swoje skrzydła i śpiewa w coraz bardziej dojrzały, pewny siebie, sposób.

Kończąc recenzję pierwszej wersji „Books That End In Tears” zapowiadałem ukazanie się jesienią winylowego krążka, na którym usłyszymy duety Leszko i Lewandowskiego. Z tego co wiem, projekt ten został przesunięty w czasie i póki co dostaliśmy do naszych rąk tak zmiksowany materiał na płycie kompaktowej. Pretekstem do ukazania się tego formatu było to, że dwudyskowy nakład został wyprzedany. Zamiast zwykłego dotłoczenia otrzymaliśmy zatem nieco inne oblicze albumu. A jak zaprezentowały się duety wokalne? Odpowiedź jest prosta - podobnie jak na analogowej odsłonie płyty „Kay & Gerda”, tak i tu połączenie głosów Leszko i Lewandowskiego dało wyśmienity efekt. Miks popowo-soulowych interpretacji Karoliny i melodyjnego śpiewu z rockowym pazurem w wykonaniu Dawida sprawdza się fantastycznie otoczeniu dźwięków kreowanych przez Ryszarda Kramarskiego (instrumenty klawiszowe, gitara akustyczna), Marcina Kruczka (gitary), Krzysztofa Wyrwy (bas) i Grzegorza Fiebera (perkusja). Jeśli miałbym wybrać nagranie, które najbardziej przypadło mi do gustu w takiej wersji, to byłaby to pieśń „Nineteen Eighty-Four”. Historia zakazanej miłości Julii i Winstona w świecie wszechobecnej inwigilacji idealnie pasuje do damsko-męskiego duetu. Ale pozostałe trzy ścieżki także wypadają bardzo interesująco w takiej odsłonie.

Nie będę się tu rozpisywał o poszczególnych partiach instrumentów. Zainteresowanych zapraszam do lektury recenzji pierwszego wydania albumu. Wspomnę tylko, że każdy fan twórczości Ryszarda będzie w pełni usatysfakcjonowany. Mamy tu 4 rozbudowane (11-13 minutowe) utwory z charakterystycznymi brzmieniami instrumentów klawiszowych, fantastycznymi solówkami na gitarze w mocno floydowskim klimacie, a wszystko to oparte na precyzyjnej pracy sekcji rytmicznej. W skrócie – rock progresywny na najwyższym poziomie!

Ale nie tylko ze względu na duety warto sięgnąć po tę nową wersję „Books That End In Tears”. Atrakcyjność tego wydania mocno podnosi nagranie bonusowe, które powstało w trakcie sesji do płyty „Kay & Gerda” zainspirowanej książką J. Ch. Andersena „Królowa Śniegu”. Wtedy też Kramarski sięgnął po inną baśń tego autora, mianowicie „Dziewczynkę z zapałkami”, i stworzył utwór „The Little Match Girl”, do którego zarejestrował wówczas partie instrumentów klawiszowych. Nie zdecydował się jednak na umieszczenie go na płycie. Do tematu powrócił podczas rejestracji ścieżek na omawiany album, ale mimo, że i ta książka nie ma szczęśliwego zakończenia, to jednak nie pasowała do reszty nagrań, które opowiadały o totalitaryzmie. W trakcie tej sesji Grzegorz Fieber dograł ślady bębnów, a reszty nagrań dokonano w lutym tego roku, tuż przed rosyjską napaścią na Ukrainę. Jak niestety okazało się chwilę później, utwór idealnie pasuje do opisu skutków tej wojny… Został on zadedykowany – cytuję za Kramarskim i Zabierzewskim – „…wszystkim ukraińskim bohaterom, ofiarom rosyjskiej agresji militarnej, a zwłaszcza wszystkim tym matkom z dziećmi i niemowlętami, które zmuszone są do przekraczania granic innych krajów w poszukiwaniu bezpieczeństwa oraz dla zapewnienia ochrony swojemu potomstwu”.

Rozejrzyj się,

Czy nie widzisz?

Przerażone twarze,

Zapłakane dzieci.

Co tak naprawdę chciałbyś znaleźć

W smutnych oczach dziecka?


Pozbawione serca umysły,

Oto co z nas zostało.

Jak w ogóle do tego doszło,

Że upadliśmy tak nisko?

Ty nie żyjesz, tylko wegetujesz,

Ale chyba niespecjalnie cię to obchodzi.


Dziewczynka z zapałkami znów zapada w sen.

Czy ją przebudzisz?

I czy tym razem ocalisz jej życie?

Dziewczynka z zapałkami

Wyszeptuje ostatnie życzenie

Swoimi posiniałymi ustami.

Wszystkim czego najbardziej pragnie

Będą ciepło i pocałunek Matki.


Niech w twej duszy

Rozkwitnie miłość.

Porzuć już cienie,

Ulecz ten świat.

Dość już łez, dość skrzywdzonych dzieciaków.

Niech każda sierota odnajdzie swój dom.


Chłopcy i dziewczęta,

Wszystkie te maluchy

Mają kolorowe marzenia, chcą się bawić.

Należy im się radość dzieciństwa,

Ale chyba niespecjalnie cię to obchodzi…

Ten tekst, ponownie autorstwa Zabierzewskiego (z wykorzystaniem szkiców i fragmentów napisanych przez Kramarskiego), wyjątkowo dla tego wydawnictwa, nie jest zaśpiewany w duecie. Jego interpretację powierzono samemu Lewandowskiemu i wywiązał się z tego zadania wyśmienicie! Wielką przyjemnością jest obserwowanie jak wciąż wspaniale rozwija się on jako wokalista. Każda sesja z jego udziałem udowadnia, że staje się on coraz bardziej dojrzałym i pewnym siebie artystą. W warstwie muzycznej na pierwszy plan wysuwa się Marcin Kruczek. Podczas trwającego 7 i pół minuty utworu raczy nas kilkoma pierwszej jakości melodiami wydobywającymi się z sześciu strun. Całość spajają charakterystyczne plamy instrumentów klawiszowych Ryszarda Kramarskiego, z wyróżniającymi się partiami pianina oraz syntezatorowych skrzypiec, którymi rozpoczyna się i kończy to nagranie. Jest też dodatkowa klamra, która spina kompozycję – na początku słyszymy odpalaną zapałkę, a na finał płomień jest zdmuchiwany i gaśnie. Bohaterka umiera… Koniec utworu, podobnie jak książki, jest mało optymistyczny, ale wypada się tylko cieszyć, że ta niezwykle udana i wzruszająca propozycja nie zniknęła gdzieś w szufladzie i mogła teraz ujrzeć światło dzienne, chociaż jako bonus…

Nowa edycja ubiegłorocznego wydawnictwa przynosi także zmianę w szacie graficznej. Teraz na okładce widzimy rozłożoną książkę skąpaną we łzach. Przyznaję szczerze, że ten projekt podoba mi się jeszcze bardziej niż jego pierwsza wersja z obrazami na ścianie symbolizującymi poszczególne utwory. Oczywiście i jej nie mogło zabraknąć w tym wydaniu, ale tym razem zdobi jeden panel wewnątrz digipacka.

„Books That End In Tears” to już piąty album tRKproject. Podtrzymuję swoje zdanie, że można go zaliczyć do największych osiągnięć Ryszarda Kramarskiego. Wersja z połączonymi siłami wokalnymi Karoliny Leszko i Dawida Lewandowskiego jeszcze bardziej utrzymuje mnie w tym przekonaniu. Tym bardziej, że tematy na nim poruszane nadal są bardzo aktualne. Nawet bardziej niż jeszcze rok temu, o czym boleśnie się przekonujemy…

Wielokrotnie już wspominałem, że szef wytwórni Lynx Music jest bardzo płodnym twórcą. Po bardzo udanym powrocie z formacją Framauro, teraz pracuje nad nowym krążkiem Millenium. A w międzyczasie wydaje jeszcze nową wersję swojej wcześniejszej płyty sygnowanej nazwą tRKproject, na której umieszcza taką perełkę jak „The Little Match Girl”. Album jeszcze z jednego powodu jest szczególny: zamyka on bowiem pewien rozdział w działalności Projektu. Następne wydawnictwa sygnowane tą nazwą przyniosą istotne zmiany. Ale na szczegóły będziemy musieli jeszcze trochę poczekać...

Tomasz Dudkowski

..::TRACK-LIST::..

Four suites: Lord Of The Flies ( W. Golding)The Trail (F. Kafka) and Nineteen Eighty-Four (1984) Animal Farm (G. Orwell).

1. Lord Of The Flies (12:17)
Part I - Living On The Island
Part II - Rumours Of The Monster
Part III - Piggy's Death

2. The Trail (11:03)
Part I - Mr K.
Part II - Waiting For The Trial
Part III - Conversation With The Priest
Part IV - Dying Like A Dog

3. Nineteen Eighty-Four (12:52)
Part I - Secret Diary
Part II - Forbidden Love
Part III - Room 101

Animal Farm (11:40)
Part I - Old Major
Part II - Animals' Revolution
Part III - Terror At The Farm
Part IV - People & Pigs

Bonus Track:
5. The Little Match Girl 7:31

A new special edition of fifth tRKproject studio album features 4 suites inspired by four
cult books and a new bonus track "The Little Match Girls"

..::OBSADA::..

Vocals - Dawid Lewandowski, Karolina Leszko
Guitar - Marcin Kruczek
Keyboards, Acoustic Guitar - Ryszard Kramarski
Bass - Krzysztof Wyrwa
Drums - Grzegorz Fieber

Guest, Speech [Spoken Part] - Zdzisław 'Bat' Zabierzewski (tracks: 1)

https://www.youtube.com/watch?v=Wht_9sHKLrQ

63
Muzycy / PETER GABRIEL - I/O (2023) cz.1
« dnia: Styczeń 28, 2024, 17:58:54  »
PETER GABRIEL cz.1

Z recenzją nowej płyty artysty, którego bezgranicznie uwielbiam (bezdyskusyjne top 3) wiążą się dwojakie zagrożenia: albo bezkrytycznie zaakceptuję wszystko, co właśnie stworzył albo przeciwnie – w oczekiwaniu ideału zacznę kręcić nosem na te czy inne aspekty płyty. Dodatkowo Peter Gabriel nie ułatwił roboty recenzentom. Utwory sukcesywnie co miesiąc – po jednym przy pełni księżyca – publikowane były od roku. Każdy w dwóch mixach Bright side i Dark side.
Najstarsze z nich znam prawie tak dobrze jak resztę jego twórczości. Tym samym w dniu premiery 1 grudnia ekscytacja z powodu nowego materiału miała prawo nieco zwietrzeć. Wreszcie Peter Gabriel w swoich mediach społecznościowych do każdej z publikowanych piosenek dodał autorski komentarz. Wiemy zatem „co autor chciał powiedzieć” w każdej z nich. Wiadomo, że choć nie jest to typowy concept album, to motywem przewodnim płyty jest poczucie połączenia, jedności z otaczającym światem. Czyli wszystko już napisano, powiedziano i nagrano. Proponuję zatem inny klucz.

Twórczość Petera Gabriela trochę na siłę można podzielić na 3 okresy: cztery pierwsze płyty bez tytułu to poszukiwanie po odejściu z Genesis własnego miejsca i środków wyrazu. Kolejne dwie „So” i „Us” to okres największego sukcesu komercyjnego. Wreszcie na przełomie tysiącleci rozpoczął się rozdział jak dotąd ostatni: najdłuższy, ale opatrzony zaledwie jedną pełnoprawną płytą „UP” z premierowym materiałem, gdzie Peter Gabriel nie posiłkował się głosami lub współkompozycjami innych artystów – za takie wydawnictwa uważam „Ovo:The Milennium Show” i „Big Blue Ball”. W ostatnich latach powstawały różne kompilacje w tym złożone z niepublikowanych na płytach artysty piosenek do filmów („Rated PG”) oraz płyty z coverami nagranymi przez Petera Gabriela, bądź zawierającymi utwory Gabriela nagrane przez innych. W tym kontekście „I/O” jest pierwszym od 2002 roku w pełni autorskim wydawnictwem. Ogrom czasu i oczekiwań, ale warto było.

Brzmieniowo płyta kontynuuje patenty z „UP” z nieco większym udziałem utworów kameralnych z ostatnich projektów. Najmocniejsze punkty tej płyty („The Court” ze wspaniałym połamanym rytmem i różnorodnością melodii w drugiej części utworu czy „Live and Let Live” z beatlesowskimi smyczkami) są mocno osadzone w późnych dokonaniach artysty.

Natomiast oprócz utworów wyraźnie powiązanych z ostatnim okresem twórczości Gabriela, bardzo wyraźnie dają się wyodrębnić nawiązania do wcześniejszych nagrań. W skocznym „Road to Joy” pobrzmiewają wibracje z „Kiss That Frog” lub „Digging in the Dirt”. „Love Can Heal” nosi wyraźne piętno Mercy Street. Utrzymane w średnim tempie „This is Home” klimatem nawiązuje do niektórych utworów z płyty „Us”. Zaś kończący płytę „Live and Let Live” końcówką śpiewaną przez Soveto Gospel Choir nawiązuje do „Shaking the Tree”. Do starszych utworów Peter Gabriel sięga rzadziej. Ślady wcześniejszej twórczości pojawiają się w początkowej fazie „Four Kinds of Horses”. Utwór zaczynający się intrem rodem z „San Jancinto” rozwija się jednak w dalszej części w kierunku brzmień znanych z późniejszych nagrań artysty.

Czego więc nie ma na nowej płycie? Nie znajdziemy na niej typowych dla Petera dysonansów dźwiękowych i skoków dynamiki w rodzaju Intruder, czy „Signal to Noise”. Próżno szukać utworów rodem z wodewilu i quasi-nowofalowych „rockerów” w rodzaju „DIY”. Nie ma też odwołań do celtyckich brzmień i plemiennych rytmów. Wydaje się więc, że artysta przygotował płytę z esencją swojej estetyki.

Jaki jest więc ten album? Powstała świetna płyta pełna pięknych dźwięków. Przede wszystkim album jest bardzo równy. Nie ma w nim odstających poziomem wypełniaczy (najsłabiej muzycznie wypada chyba ogromnie emocjonalny poświęcony matce artysty „And Still”), ani hitów na miarę „Sledgehammer” (jakiś potencjał do podśpiewywania mają tytułowy „i/o” i otwierający płytę „Panopticom”). Nie ma też zbytnich zaskoczeń nie tylko ze względu na odważny sposób publikacji (ciekawe ile osób kupi teraz album na nośnikach – a warto, gdyż płyta jest bardzo estetycznie wydanym digipackiem, a utwory stanowią spójną całość z obrazami towarzyszącymi notce o każdym utworze). Artystę wspiera sprawdzona grupa przyjaciół muzyków z Tony Levinem, Davidem Rhodesem i Manu Katche na czele. Peter Gabriel czerpie ze swojego dorobku garściami, a trzeba też pamiętać, że geneza niektórych utworów sięga nawet 1995 roku.

Z tyłu głowy pozostaje jednak pytanie: czy płyta nie jest czymś w rodzaju podsumowania własnej twórczości? Patrząc na częstotliwość publikacji, przewodni motyw rozrachunku, ale i pogodzenia się ze światem, kolejnego premierowego albumu może już nie być. Obym się mylił, bo artysta nadal jest w świetnej formie. Nawet jeśli mam rację, to jest też dobra wiadomość: każdy z podokresów Gabriel podsumowywał wspaniałą płytą koncertową. Na razie możemy cieszyć się bardzo udanym albumem – najlepiej słuchanym w całości.

Michał Straszewicz

Niezwykle długo kazał Peter Gabriel czekać na ten album. I nie chodzi nawet o to, że od premiery "Up" - poprzedniej płyty z premierowymi kompozycjami - minęło dwadzieścia jeden lat. Pierwszy singiel promujący "I/O" pojawił się już na początku stycznia, a więc prawie rok temu. A potem co miesiąc, przy każdej pełni księżyca, udostępniano kolejny fragment nowej płyty, aż ujawniono wszystkie dwanaście utworów. Ta rozciągnięta na jedenaście miesięcy promocja bynajmniej nie podgrzewała atmosfery. Wręcz przeciwnie - z coraz mniejszym zainteresowaniem czekałem na ten album, zwłaszcza że im więcej singli poznawałem, tym mniej podobał mi się obrany przez Gabriela kierunek. A po premierze ostatniego nagrania, co nastąpiło przed kilkoma dniami, nie ma już na co czekać - cały album jest już znany, nie zostawiono żadnych niespodzianek na oficjalną premierę całości. W czasach serwisów streamingowych bez problemu można znaleźć lub samemu zrobić odpowiednią playlistę. No niezbyt mądry pomysł na promocję.

Materiał na album powstawał przez ponad dwie dekady. Cześć utworów to, mówiąc wprost, odrzuty z "Up". Pierwotnie następca tamtej płyty, zresztą już wtedy zatytułowany "I/O", miał ukazać się w 2004 roku, jednak Gabriela pochłaniały inne projekty. Zamiast nowych kompozycji zdecydował się wydać nowe opracowania cudzych ("Scratch My Back", 2010) i własnych utworów ("New Blood", 2011). A potem znów przez wiele lat nic nie publikował, choć od czasu do czasu prezentował nowe kawałki podczas koncertów. Za nagrania nowego albumu zabrał się na poważnie w październiku 2021 roku. Na przestrzeni kolejnych miesięcy przez studio przewinęło się kilkudziesięciu muzyków, w tym sprawdzeni współpracownicy - jak David Rhodes na gitarze, Tony Levin na basie i Manu Katché na bębnach - ale też sam Brian Eno, który pomógł również przy produkcji. W sumie pracowano nad 23 kawałkami, z ponad stu, jakie uzbierały się przez te wszystkie lata, ostatecznie skupiając się na dwunastu. Każdy z nich doczekał się trzech różnych wersji: "Bright-Side Mix" Marka Stenta, "Dark-Side Mix" Tchada Blake'a oraz zrealizowanego w Dolby Atmos "In-Side Mix" Hans-Martina Buffa. Jasne i ciemne wersje wszystkich utworów, różniące się właściwie niuansami, ukazały się już na singlach, a ostatni miks zachowano na niektóre fizyczne wydania albumu.

Petera Gabriela ceniłem zawsze za to, że był poszukującym twórcą, który umiał się doskonale odnaleźć w kolejnych dekadach, nie pozostając obojętnym na nowe trendy, ale zachowując rozpoznawalność i (przeważnie) nie poświęcając artystycznych walorów muzyki. Rozpoczynając karierę solisty w czasach nowej fali, udało mu się zerwać z mogącym wówczas jedynie zaszkodzić wizerunkiem byłego frontmana grającej baśniowego proga grupy Genesis. Wkrótce udowodnił, że potrafi nagrać zarówno multi-platynowy "So", jak i ambitniejszą ścieżkę dźwiękową "Passion". Kontakt z rzeczywistością nieco stracił na "Us" - utrzymanym w stylu ejtisowego, wypolerowanego popu, podczas gdy do łask właśnie wrócił surowy rock, a na szczycie były kapele grunge'owe - ale zrehabilitował się na "Up", wykorzystującym nowoczesne wówczas rozwiązania w sferze brzmienia i produkcji. Nawet te nieszczęsne "Scratch My Back" i "New Blood", abstrahując od ich muzycznej wartości, można potraktować jako próbę zaprezentowania czegoś nowego. "I/O" wypada natomiast jak płyta nagrana dobre kilka dekad temu. Nie podaję dokładnego okresu, bo jest z tym różnie w zależności od poszczególnych kawałków. Całość jednak spokojnie mogłaby być wydana, jak pierwotnie zamierzano, w 2004 roku.

Kompletnie archaicznie wypadają próby nawiązania do ejtisowych, przeprodukowanych hitów w "Road to Joy" i "Olive Tree", ewidentnie mających przywołać sentyment za "Sledgehammer". Trafiają się tu też staromodne ballady z pianinem i smyczkami, jak "Playing for Time", "So Much" czy "And Still", a choć nie można im odmówić zgrabnych melodii, to sama konwencja - zwłaszcza w tym pierwszym - jest strasznie zmurszała i nuży mnie okrutnie. O ileż lepiej wypada zaaranżowany i wyprodukowany znacznie skromniej, a dzięki temu bardziej uniwersalny "Love Can Heal". Gabrielowi udaje się tu nawet przywołać klimat późnego Talk Talk, przynajmniej do czasu wejścia żeńskiego śpiewu, który burzy tę subtelną atmosferę i dodaje za dużo lukru. Z drugiej strony, w kawałku tytułowym większa prostota odkrywa banał samej kompozycji oraz rzemieślnicze wykonanie - może poza śpiewem lidera, który na całej płycie prezentuje zaskakująco dobrą formę. Jest także grupa utworów, gdzie właśnie ta nieco bombastyczną produkcja i wielowarstwowe aranżacje pomagają ukryć niezbyt charakterystyczne kompozycje i ledwie poprawne partie instrumentalne. Przykładem tego "Panopticom", "The Court" (z perkusjonaliami przypominającymi eponimiczny trójkę czy czwórkę), "Four Kinds of Horses" czy "Live and Let Live". To wciąż granie niezbyt dzisiejsze, ale też nie przesadnie retro.

Słuchając "I/O" mam jak rzadko kiedy poczucie, że nie jestem targetem tego wydawnictwa. To płyta dla starszych ode mnie słuchaczy, których nie będą razić te niemodne, sentymentalne ballady czy aranżacyjno-produkcyjne klisze z najbardziej merkantylnego popu lat 80., a wręcz ucieszą te wszystkie nawiązania do starych dokonań Petera Gabriela. Mnie ten album strasznie zawiódł, a właściwie zawodziły kolejne single, bo sam longplay żadną niespodzianką nie jest.

Paweł Pałasz

64
Muzycy / PETER GABRIEL - I/O (2023) cz.2
« dnia: Styczeń 28, 2024, 17:56:31  »
PETER GABRIEL cz.2

..::TRACK-LIST::..

CD 1
Bright-Side Mix
1. Panopticom
2. The Court
3. Playing For Time
4. i/o
5. Four Kinds of Horses
6. Road to Joy
7. So Much
8. Olive Tree
9. Love Can Heal
10. This Is Home
11. And Still
12. Live and Let Live

CD 2
Dark-Side Mix
1. Panopticom
2. The Court
3. Playing For Time
4. i/o
5. Four Kinds of Horses
6. Road to Joy
7. So Much
8. Olive Tree
9. Love Can Heal
10. This Is Home
11. And Still
12. Live and Let Live

..::OBSADA::..

Peter Gabriel - lead vocals, backing vocals, treated vocals (on "And Still") keyboards, piano (on "The Court", "So Much", "Olive Tree", "Love Can Heal", "And Still" and "Live and Let Live"), synths, programming (on "Panopticom", "The Court", "I/O", "Road to Joy", "Olive Tree", "This Is Home", "And Still" and "Live and Let Live"), percussion (on "Four Kinds of Horses", "Love Can Heal","And Still" and "Live and Let Live"), manipulated charango (on "Road to Joy"), glass harp (on "And Still")
David Rhodes - guitars (except on "Playing for Time"), acoustic guitar (on "Olive Tree"), acoustic 12 string guitar (on "So Much" and "Olive Tree"), backing vocals
Tony Levin - basses
Manu Katché - drums (except on "Four Kinds of Horses", "So Much","Love Can Heal" and "And Still")
Ged Lynch - percussion (on "Olive Tree" and "Love Can Heal")
Tom Cawley - piano (on "Playing for Time")
Evan Smith - saxophone (on "Olive Tree")
Josh Shpak 0 trumpet (on "Road to Joy" and "Olive Tree")
Melanie Gabriel - backing vocals (on "The Court", "Four Kinds of Horses", "So Much", "Love Can Heal" and "Live and Let Live)
Ríoghnach Connolly - backing vocals (on "Panopticom", "Love Can Heal" and "This Is Home")
Jennie Abrahamson - backing vocals (on "Love Can Heal")
Linnea Olsson - cello (on "Love Can Heal"), backing vocals (on "Love Can Heal")
Angie Pollock - synths (on "Love Can Heal")
Brian Eno - synths (on "Panopticom", "The Court", "This Is Home" and "Live and Let Live"), bells (on "Panopticom"), percussion (on "The Court"), rhythm programming and progressing (on "Four Kinds of Horses" and "Road to Joy"), electric worms and additional synths (on "Four Kinds of Horses"), manipulated guitar and ukulele (on "Road to Joy"), rhythm programming (on "Live and Let Live")
Oli Jacobs - synths (on "Panopticom", "Playing for Time", "I/O" and "This Is Home"), programming (on "Panopticom", "The Court", "I/O", "This Is Home" and "Live and Let Live"), piano (on "Four Kinds of Horses"), tambourine (on "This is Home")
Don-E - bass synth (on "Road to Joy")
Katie May - acoustic guitar (on "Panopticom" and "I/O"), percussion (on "The Court", "This Is Home" and "Live and Let Live"), Rickenbacker guitar (on "I/O"), synths (on "I/O"), rhythm programming (on "Four Kinds of Horses"), guitar effects (on "Love Can Heal")
Richard Evans - D whistle (on "I/O"), mandolin (on "Olive Tree")
Richard Chappell - programming (on "Panopticom", "The Court", "I/O", "Olive Tree", "And Still" and "Live and Let Live")
Richard Russell - filtered percussion (on "Four Kinds of Horses")
Hans-Martin Buff - additional percussion and synths (on "Road to Joy")
Ron Aslan - additional synths (on "Road to Joy")
Oli Middleton - percussion (on "This Is Home")
Paolo Fresu - trumpet (on "Live and Let Live")
Steve Gadd - brush loop (on "Live and Let Live")

Orchestral and choral musicians:
Violins: Everton Nelson, Ian Humphries, Louisa Fuller, Charles Mutter, Cathy Thompson, Natalia Bonner, Richard George, Marianne Haynes, Martin Burgess, Clare Hayes, Debbie Widdup, Odile Ollagnon
Violas: Bruce White, Fiona Bonds, Peter Lale, Rachel Roberts
Cellos: Ian Burdge (including solo cello on "And Still"), Chris Worsey, Caroline Dale, William Schofield, Tony Woollard, Chris Allan
Double basses: Chris Laurence, Stacey Watton, Lucy Shaw
Trumpet: Andrew Crowley
Tenor trombone/Euphonium: Andy Wood
Tenor trombone: Tracy Holloway
Bass trombone: Richard Henry
Tuba: David Powell
French horn: David Pyatt, Richard Bissill
Flute: Eliza Marshall
Orchestra conductor: John Metcalfe
Orchestra leader: Everton Nelson
Orchestral arrangements: John Metcalfe, Peter Gabriel (on "The Court", "So Much", "Olive Tree", "And Still" and "Live and Let Live") and Ed Shearmur (on "Playing for Time")
The Soweto Gospel Choir: (on "I/O", "Road to Joy" and "Live and Let Live")[66]
Soprano: Linda Sambo, Nobuhle Dhlamini, Phello Jiyane, Victoria Sithole
Alto: Maserame Ndindwa, Phumla Nkhumeleni, Zanele Ngwenya, Duduzile Ngomane
Tenor: George Kaudi, Vusimuzi Shabalala, Xolani Ntombela, Victor Makhathini
Bass: Thabang Mkhwanazi, Goodwill Modawu, Warren Mahlangu, Fanizile Nzuza
Soloists: Phello Jiyane (Soprano), Duduzile Ngomane (Alto), Vusimuzi Shabalala (Tenor), Fanizile Nzuza (Bass), Victor Makhathini (Male voice Zulu improvisations), Phumla Nkhumeleni (Female ululating and chanting) (on "Live and Let Live")
Musical director / vocal arranger: Bongani (Honey) Ncube
Orphei Drängar: (on "This Is Home")
First tenors: Per Bergeå Af Geijerstam, Lukas Gavelin, Stefan Grudén, Lionel Guy, Samuel Göranzon, Björn Hagland, Peter Hagland, Henrik Hallingbäck, Magnus Hjerpe, Oskar Johansson, Lars Plahn, Carl Risinger, Alexander Rosenström, Pär Sandberg, Magnus Sjögren, Magnus Store, Stefan Strålsjö, Henrik Sundqvist, Staffan Sundström, Jon Svedin, Olle Terenius, Maki Yamada
Second tenors: Johan Berglund, Kristian Cardell, Jens Carlander, Jun Young Chung, Joakim Ekedahl, Olle Englund, Nils Frykman, Anton Grönberg, Johan Hedlund, Daniel Hjerpe, Fredrik Kjellröier, Kristofer Klerfalk, Nils Klöfver, Mattias Lundblad, Per-Henning Olsson, Peter Stockhaus, Peter Stureson, Anders Sundin, Erik Sylvén, Clas Tegerstrand, Magnus Törnerud, Sebastian Ullmark, Oskar Wetterqvist, Erik Östblom
First basses: Jonas Andersson, Filip Backström, Nils Bergel, Rickard Carlsson, Daniel Dahlborg, Oloph Demker, Nils Edlund, Erik Hartman, Lars Johansson Brissman, Elis Jörpeland, Jan Magnusson, Johan Morén, Tobias Neil, David Nogerius, Stein Norheim, Jacob Risberg, Stefan Simon, Henrik Stolare, Tor Thomsson, Håkan Tribell, Gunnar Wall, Fredrik Wetterqvist, Kristofer Zetterqvist, Samuel Åhman
Second basses: Gustav Alberius, Lars Annernäs, Emil Bengtsson, Anders Bergendahl, Peter Bladh, Max Block, Ludwig Engblom Strucke, Stefan Ernlund, Fredrik Hoffmann, Boris Klanger, Adam Liifw, Andreas Lundquist, Marcus Lundwall, Joakim Lücke, Johan Muskala, Björn Niklasson, Mattias Nilsson, Elias Norrby, Ola Olén, Carl Sandberg, Magnus Schultzberg, Anand Sharma, Isak Sköld, David Stålhane, Stefan Wesslegård, Gustav Åström
Choir conductor: Cecilia Rydinger [sv]
Choir arrangement: Peter Gabriel with Dom Shaw and Cecilia Rydinger

https://www.youtube.com/watch?v=jh3Es-ww_lY

65
FRAMAURO cz.1

Fra Mauro to wenecki kartograf, który żył w XV w. i zasłynął stworzeniem dość dokładnej (jak na stan ówczesnej wiedzy) mapy świata. Ma on też, zupełnie nieświadomie, wpływ na polską scenę progresywno-rockową. Łącząc jego imię i nazwisko ponad 500 lat później trzech kuzynów: wokalista Stach Kramarski, grający na gitarze Tomasz Pabian oraz klawiszowiec i gitarzysta Ryszard Kramarski, nazwało swoją formację właśnie Framauro. Nagrała ona tylko jeden album, wydany przez założoną przez tego ostatniego wytwórnię Lynx Music, „Etermedia” (1998). Podczas rejestrowania drugiego wydawnictwa, w zmienionym składzie (z line-upu nagrywającego debiut zostali Ryszard i Tomasz, do których dołączyli Piotr Mazurkiewicz na basie, Tomasz Paśko na bębnach oraz Łukasz Gałęziowski na wokalu oraz kilkoro zaproszonych gości), zmieniła nazwę na Millenium, która trwale wpisała się w historię polskiego rocka progresywnego. W 2001 roku ukazał się jeszcze album „Last Word: The End, First Demo Or How Millenium Started” zbierający nagrania, głównie demo, z lat 1996 – 2001. W roku 2018 Ryszard Kramarski wrócił do nagrań ze swej pierwszej grupy i przypomniał część z nich w nowych aranżacjach i z angielskimi tekstami na płycie "Sounds From The Past" firmowanej przez The Ryszard Kramarski Project (TRKProject). Wydawało się, że grupa Framauro już na stale zniknęła z mapy polskiego rocka, a jednak ku wielkiemu zaskoczeniu pojawiła się ponownie pod koniec 2021 roku. Jej skład tworzą muzycy występujący w TRKProject, a więc Grzegorz Fieber na perkusji, Krzysztof Wyrwa na basie, Marcin Kruczek na gitarze solowej oraz sam Kramarski, który tym razem, oprócz grania na instrumentach klawiszowych i gitarze akustycznej, obsłużył także gitary elektryczne, zostawiając Kruczkowi solowe popisy. Najważniejszym jednak wyróżnikiem Framauro AD 2021 jest fakt, że po raz pierwszy lider stanął także za mikrofonem, by zarejestrować samodzielnie wszystkie partie wokalne. Co prawda już wcześniej można było usłyszeć jego śpiew, choćby we fragmencie utworu „Lonely Man” z płyty „Ego” (2013) czy też w wersji demo nagrania „Born in 67” z tego samego wydawnictwa. Tym razem jednak wypełnił swym głosem cały album.

Do napisania tekstów, podobnie jak było w przypadku „Books That End In Tears” TRKProject, zaprosił Zdzisława „The Bat” Zabierzewskiego, który na podstawie szkiców i fragmentów wymyślonych przez Ryszarda stworzył bardzo osobiste teksty idealnie wpasowując się w pomysły Kramarskiego.

Trwająca 47 minut płyta podzielona została na 8 ścieżek. Organy, mechaniczny rytm, gitara puszczona wspak oraz przetworzony przez vocoder głos – tak rozpoczyna się nagranie tytułowe. W dalszej części rozwija się tworząc podniosły nastrój zwieńczony pięknym solem Kruczka, a autor śpiewa głosem, którego barwa może kojarzyć się z Simonem LeBonem, nostalgiczny tekst o zmieniającym się świecie i trudnych czasach, w jakich przyszło nam żyć:

“We’re still waiting for desire

We all need a miracle again

When each plan is to misfire

‘cos nothing will ever be the same

My world is ending.”

Po tym dość poważnym wstępnie przychodzi czas na coś lżejszego. „Records From My Shelf” to czterominutowy, dość żwawy (okraszony wesołym video), ukłon w stronę wykonawców ważnych dla artysty, a wymienia ich w tekście prawie setkę! Choć i tak nie zmieściły się wszystkie:

„Nie mogłem wymienić wszystkich spośród was,

Którzy pomogliście mi spełnić marzenia

Przepraszam, przyjaciele moi!”

Rozluźnienie jest tylko chwilowe, bo temat poruszany w kolejnym nagraniu, „Living In The Shadow Of Death”, jak sam tytuł sugeruje, zbyt lekki nie jest. Dotyczy on tego jak postrzeganie życia zmienia się, gdy dopada nas choroba, gdy nie wiemy co będzie dalej – czy walczyć, czy poddać się tracąc nadzieję na jakiekolwiek jutro.

„Life is everywhere around you

Don’t you say goodbye

Life is badly hurt and harmed you

Maybe you’ll survive

Life will many times surprise you

Fight to stay alive

Life is still a flame inside you

Do not let it die.



Time keeps running out

Between hope and doubt

You can’t kill the fear in your heart

Living in the shadow of death”.

Podkład oparty jest na brzmieniu gitary akustycznej oraz vintage’owych klawiszy, a prawdziwą ozdobą jest fantastyczne solo Kruczka, którego nie powstydziłby się Mark Knopfler.

Na ostatniej płycie Millenium znalazło się nagranie „Lust”, w którym artysta wyrażał sprzeciw wobec tego, co dzieje się aktualnie w Polsce. W utworze „Hey You Fools” poszedł krok dalej i w jeszcze bardziej bezpośredni sposób wyraża swoją dezaprobatę dla działania władz, ich dążenia do jak największego podzielenia społeczeństwa.

“They say there’s just one true religion

But I say that’s sick, they’re bloody liars

They say there’s just one true black colour

But I see there are more shades than one

Hey you fools!

You can’t change our thoughts and rules

‘cos you just misuse

Power and your tools

It’s cruel.

Hey you fools!

You won’t haunt my heart and soul

You don’t have the ball

To admit you’re wrong

And go.”

Jednak, mimo wszystko, nadal ma nadzieję, że kiedyś ta sytuacja się zmieni, a mimo dzielących ludzi różnic będą oni mogli z powrotem normalnie ze sobą rozmawiać:

„See? We could make it real…

It can feel so peaceful here

Come, let’s build our perfect home

I’m your friend and you’re not my foe”.

Od strony muzycznej jest to jedna z bardziej dynamicznych części płyty, z charakterystycznymi akordami, ze śpiewną partią gitary w spokojniejszym fragmencie oraz Gilmourowskim popisem Marcina w końcówce.

Drugą część albumu rozpoczyna nagranie, które jako pierwsze Kramarski przedstawił światu, „When Idols Are Gone”, będące hołdem dla Artystów, którzy już odeszli z tego świata. We wstępie kilka nazwisk wymienia, pojawiający się gościnnie na płycie, autor tekstów Zdzisław Zabierzewski. Utrzymany w wolnym tempie song zachwyca także melodyjnym duetem gitar akustycznej i elektrycznej w wykonaniu Kramarskiego oraz, w szybszym fragmencie nagrania, solem Kruczka.

„Each of you like a swan

Had to sing their last song

And you got me crying after all

In this period of time

Far too many have died

And I wanted you

To play all my life.”

„I Am Only A Moment” to kolejna ballada, tym razem przywołująca skojarzenia z twórczością RPWL. Kramarski śpiewa tu o przemijaniu, a tło budują nastrojowe klawisze oraz delikatna gitara. W refrenie robi się bardziej ostro za sprawą duetu gitara – organy oraz mocniejszego śpiewu, po czym swoje kilka minut ma Marcin Kruczek, by zaprezentować firmowe solo, na którego tle wybrzmiewa śpiew Kramarskiego. Muzyka powoli wycisza się by ostatnie wersy mogły wybrzmieć a cappella:

„I’m just a moment

One moment in space

I’m nothing more than

Nothingness without trace.”

Przedostatnią ścieżkę na płycie wypełnia kolejna ballada, „CV Not For Sale!”. Ten autobiograficzny song zachwyca fantastyczną partią basu bezprogowego w wykonaniu Krzysztofa Wyrwy, a pod koniec Kruczek wygrywa piękne, długo wybrzmiewające nuty metodą "slow attack", by potem płynnie przejść do tradycyjnego solo, które jednak zbyt szybko zostaje wyciszone. Niemniej jest to kolejny mocny punkt wydawnictwa.

„I’m back with you after all these years

To sing a song about my life

To tell you stories of my cheers and tears

Brighten your darkness with some light.

Well I’ve been up and downlike almost everyone

Not everything I’ve done feels cool

Yet some mistakes, you know, can’t ever be undone

I admit I was fool



I’m old enough to be much wiser than before

Just let me teach you what I’ve learned

Forgive my sins, I don’t remember any more

Let my song play till the end.”

Album kończy jeszcze jeden spokojny utwór, zatytułowany „What Happened?”. Rozpoczyna się bardzo zwiewnie – fortepian, subtelne klawiszowe tło, gitara akustyczna i subtelnie przetworzony głos, który w refrenie wybrzmiewa całą swoją siłą dając możliwość podziwiania w pełni zdolności wokalnych lidera Millenium, które do tej pory ukrywał przed światem. Muzycznie kojarzy się najbardziej z dokonaniami macierzystej grupy Ryszarda, tak gdzieś z okolic albumu „Puzzles”. W tekście zadaje on pytanie o to co się z nami stało, dokąd zmierzamy, dlaczego jesteśmy tak podzieleni i spolaryzowani? Przecież kiedyś, mimo różnych poglądów, potrafiliśmy się ze sobą dogadać…

„See God and every poet

Are weeping over us

The end is coming fast

So very fast

Approaching like a comet

This evil cannot last

So would you please wake up?

And would you make it stop?

Make it stop!

I feel like a fading light

I seek to find the meaning of life

What’s happened

To our world?

And why is so cold?

What’s happened to the people

I once knew and liked?

What’s happened?”

Całość zamyka jeszcze jedno przedniej urody solo w wykonaniu Kruczka na klawiszowym (głównie Hammondy) tle. Całość urywa się nagle uderzeniem w bęben pozostawiając otwartym pytanie "co dalej?"...

66
FRAMAURO cz.2

Ponownie, jak miało to miejsce w przypadku millenijnego albumu „The Sin”, okładkę zdobi obraz autorstwa Marka Szczesnego. O ile jednak w tamtym przypadku wykorzystano gotową pracę polskiego artysty mieszkającego na stałe w Niemczech, tak tu mamy do czynienia z ilustracją, przy której powstawaniu Ryszard aktywnie współpracował. Współgra ona idealnie z tematyką piosenek. Mamy zatem i płytę winylową ("Records From My Shelf"), CV ("CV Not For Sale!") czy pełne wściekłości twarze ("Hey You Fools!"). W książeczce fragmenty obrazu zostały przypisane do konkretnych tekstów, więc każdy słuchacz będzie mógł po swojemu zinterpretować zamysły autorów. Oryginalnie praca Szczesnego miała proporcje 1:2, a druga jej część trafiła na tył okładki. Stanowi ją portret Ryszarda, który wraz z napisem "A Studio Project By Ryszard Kramarski" stanowi jednoznaczne podkreślenie, że mamy do czynienia z jego najbardziej solowym przedsięwzięciem. Pozostaje mieć nadzieję, że ukaże się także wersja winylowa, a tam będziemy mogli podziwiać malarskie dzieło w większym formacie. Wewnątrz digipacka znajdziemy zdjęcia muzyków (w tym aż cztery Kramarskiego, ale w końcu on tu występuje w poczwórnej roli) oraz alternatywną wersję okładki z pomniejszoną wersją pełnego obrazu Szczesnego i większym napisem z nazwą grupy i tytułem płyty. Tradycyjnie końcowe opracowanie graficzne wydawnictwa to zasługa Macieja Stachowiaka.

Artysta proponuje nam osiem dość zwartych kompozycji, podobnie jak to było w przypadku płyt „The Sin” czy „The Web” Millenium, z większym wykorzystaniem gitar akustycznych (tu brawa dla Kramarskiego za naprawdę interesujące partie, także na „elektryku”) oraz z wykorzystaniem innych, bardziej vintage’owych, brzmień klawiszy. Miksem i masteringiem nagrań zajął się lider Moonrise, Kamil Konieczniak.

Przejdźmy jeszcze do Kramarskiego – wokalisty. W wielu rozmowach na przestrzeni ostatnich lat wracał temat jego śpiewania. I gdy już wydawało się, że ten moment nadejdzie, zawsze ostatecznie za mikrofonem stawał ktoś inny. W końcu jednak ta chwila nadeszła. Napisane przez Zabierzewskiego teksty niejako wymusiły takie posunięcie. Liryki są tak bardzo osobiste, że tylko on był w stanie właściwie je przedstawić. W jego śpiewie mamy mnóstwo emocji, a sam głos ma bardzo ciekawy, przyjemny, o pastelowej barwie. Pisząc ten tekst zastanawiałem się do kogo można go porównać. Oprócz wymienionych wcześniej Simona LeBona i Yogiego Langa przychodzą mi na myśl trochę wczesny Peter Gabriel czy nieodżałowany David Longdon. Jednak to tylko luźne skojarzenia, napisane pod wpływem chwili. Jego wokal jest interesujący, a sposób interpretowania tekstów bardzo intuicyjny, przez co niezwykle przekonujący. Na pewno nie sposób odmówić szefowi Lynx Music zdolności wokalnych i wypada mieć nadzieję, że ten album nie będzie tylko jego jednorazowym epizodem za mikrofonem.

Żyjemy w trudnych czasach. Z jednej strony mierzymy się już dość długo z pandemią i jej skutkami, z drugiej - jesteśmy targani konfliktami zewnętrznymi i tarciami wewnątrz naszego społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że pierwsza płyta, która ukazuje się w roku 2022 dotyka w większości niełatwych tematów. Ale tak już chyba jest, że najlepsze płyty, a do takich należy zaliczyć „My World Is Ending”, dotykają mało przyjemnych spraw.

Ryszard Kramarski jest na polskiej scenie od prawie ćwierć wieku, stworzył własne studio oraz rozpoznawalną na świecie wytwórnię płytową, założył grupę Millenium, która ma już solidną markę na progrockowej scenie, nagrywa też i występuje z formacją TRKProject, a teraz niejako ponownie debiutuje, choć nazwa zespołu nie jest nowa. Należy mieć nadzieję, że Framauro nie zniknie na kolejnych ponad 20 lat i co jakiś czas Ryszard Kramarski będzie stawał za mikrofonem, by wyśpiewać kolejne bardzo osobiste teksty. Póki co, dobrze poinformowane źródła zdradzają, że pracuje on nad kolejnym albumem Millenium, którego premiera przewidziana jest na jesień 2022 roku.

Tomasz Dudkowski

Nie spodziewałem się takiej płyty i myślę, że w bogatej dyskografii Ryszarda Kramarskiego, będzie jedną z najważniejszych. Może i nie odniesie spektakularnego sukcesu, autor nie próbuję odkrywać tu koła na nowo czy poszukiwać nowych obszarów muzycznej ekspresji. To dźwięki, które znamy już z płyt Millenium czy TRK Project, ale to nie one (choć piękne) są tu najważniejsze… to przepełniony refleksją niezwykle osobisty album…

Piotr Michalski

FRAMAURO, kolejne muzyczne oblicze Ryszarda Kramarskiego, obok MILLENIUM i TRK PROJECT – chociaż od tej nazwy wszystko się zaczęło. W kwestii muzycznej, stylistyką FRAMAURO nie odbiega horrendalnie od wyżej wymienionych przedsięwzięć. Jest jednak pewna różnica. Czasem fenomen tkwi nie w doskonałości, a w niedoskonałości właśnie. W Millenium i TRK Project nasz muzyczny bohater, korzysta z usług znakomitych wokalistów i wokalistek. Tutaj zdecydował się sam sięgnąć po mikrofon i pewnie uważa, że jego wokal nie umywa się do głosu Łukasza Galla, Marka Smelkowskiego, czy Karoliny Leszko. Jednak jego głos idealnie pasuje do takiej muzyki (skojarzył mi się nawet z wokalistą IQ Peterem Nichollsem). Natomiast solówki gitarowe Marcina Kruczka, to prawdziwy miód dla uszu, dla sympatyków takiej właśnie progowej stylistyki. Pomysł na tekst do kompozycji „Record From My Shelf” rozbraja! Stoisz przy regale z płytami i zastanawiasz się, po co teraz sięgnąć? „… Pink, Floyd, Queen, Genesis, Styx, Alan Parsons, The Police…” Po FRAMAURO chyba będę sięgać częściej !

Marek Toma

Ryszard Kramaraski zasunął fantastycznym pomysłem, by wrócić do swojego dawnego muzycznego projektu Framauro. Powrót do korzeni był zapewne spowodowany przypływem nostalgii, która jest wszechobecna w piosenkach ulokowanych na albumie „My World Is Ending”. Płyta, której kompozycje emanują klasyką rocka, stanowiącą ginący gatunek, a tekstach są obecni wszyscy (prawie) wielcy muzyki rockowej, automatycznie staje bardzo osobistą pozycją dla wielu rówieśników Pana Ryszarda. Nie da się ukryć, że w bolesnym tytule wydawnictwa jest wiele racji. Wiekowi rockmani powoli opuszczają ten świat, a sam gatunek muzyki rozrywkowej, który niegdyś okupował szczyty list przebojów, teraz przycupnął poza mainstreamem. „My World is Ending” jest płytą, z którą niemal natychmiast się zaprzyjaźnia. I jeszcze jedno muszę dodać. Ryszard Kramarski jest niezłym wokalistą.

Witold Żogała

Lider krakowskiej formacji Millenium nie przestaje zaskakiwać w swojej artystycznej aktywności i powraca, po prawie ćwierć wieku (!), do szyldu Framauro – swojego pierwszego zespołu, z którym zadebiutował w 1998 roku płytą Etermedia. To z niego później wyłoniło się Millenium. Co ciekawe, nie jest to pierwszy powrót Kramarskiego do tamtych brzmień, bowiem już w 2018 roku odświeżył nagrania z Etermedii na płycie swojego solowego projektu, tRKproject, zatytułowanej Sounds From The Past. Zyskały one wówczas nie tylko nowy wokal i aranżacje ale i angielskie teksty.

Dzisiejsze Framauro jest już lata świetlne od nagranego jeszcze w poprzednim wieku debiutu. Dziś tworzą go muzycy znani z tRKproject: Krzysztof Wyrwa na basie (także Millenium), Marcin Kruczek na gitarze (znany wszak także z Mindfields, Metus, czy Moonrise) i Grzegorz Fieber (Loonypark, Padre, Twilight). No i jest oczywiście sam lider, który – i to ciekawe – nie tylko gra na klawiszach i akustyku, ale też na gitarze elektrycznej oraz śpiewa! I to kolejny smaczek tego wydawnictwa. Kramarski dosyć długo wzbraniał się przed przejęciem roli głównego wokalisty. Przypomnijmy, że można go już było usłyszeć we fragmencie utworu Lonely Man na albumie Ego, a potem w wersji demo kompozycji Born in 67. Tu jednak po raz pierwszy śpiewa na całej płycie. I wypada w tej roli naprawdę bardzo dobrze! Można oczywiście doczepić się nieco do akcentu, ale Kramarski śpiewa bardzo swobodnie i melodyjnie. Ma do tego rozpoznawalny, może nieco matowy, wysoki dosyć wokal, który fragmentami kojarzy mi się z głosem… Petera Nichollsa z IQ (np. gdy śpiewa w CV Not For Sale wers …gen X-ers dreaming of their past…, słyszę absolutnie wokalistę tych brytyjskich klasyków neoproga).

Pod względem muzycznym rewolucji tu nie ma. Ryszard Kramarski jest tu w swoim ukochanym muzycznym świecie, gdzieś pomiędzy Millenium a tRKprojekt, i nie odważyłbym się jakoś na siłę porównywać tych grup i projektów. Bo jest tu wszystko to, za co miłośnicy tego krakowskiego muzyka lubią. Utrzymane w średnich, balladowych wręcz tempach, powolnie budowane, nieco melancholijne kompozycje (tak jest faktycznie chyba poza Records From My Shelf i Hey You Fools!). Wszystko obudowane ciepłymi, klawiszowymi tłami lub nieco sentymentalnymi ich figurami, ładnymi solowymi popisami Marcina Kruczka (bardzo cenię sobie jego muzyczną wrażliwość), przy których można się zastanawiać, który z nich ma bardziej nośny temat. No i są tradycyjnie dobre melodie, które wszak zawsze są kluczem. Od tej konwencji są wszak wyjątki, jak utrzymany w formie muzycznego żartu Records From My Shelf, w którym tekst składa się w większości z nazw artystów, którzy ukształtowali muzyczny gust lidera Framauro. Odniesienia do artystów znajdziemy jeszcze w przejmującym When Idols Are Gone, swoistym hołdzie dla zmarłych idoli, których wymienia we wstępie autor tekstów, Zdzisław "The Bat" Zabierzewski. Te powstały na bazie pomysłów i fragmentów stworzonych przez samego Kramarskiego i faktycznie mają mocno osobisty charakter. Często w dosyć bezpośredni, zupełnie niezawoalowany sposób komentują spojrzenie muzyka na współczesny świat, nasz kraj i nasze życie. Przykładem niech będzie Hey You Fools!, wraz z którym po raz kolejny dotyka on bieżącej sytuacji politycznej w Polsce i kwestii wolności (przypomnę, że na Millenijnym albumie The Sin była kompozycja Lust).

Całości słucha się bardzo przyjemnie a melodie szybko wżerają się w głowę. Trudno coś jakoś wyjątkowo wyróżniać, niemniej sporą słabość mam do When Idols Are Gone i I Am Only The Moment. W tym pierwszym mam nawet ulubiony, piękny moment – dialog gitary klasycznej z elektryczną, swoiste call and response, zakończone czymś na wzór uroczego, drobniutkiego unisono. Poza tym, wraz z My World is Ending, strasznie fajnie zaczyna się ta płyta, z przetworzoną przez vocoder wokalizą i zaraz z mocnymi riffami gitary pod zwrotką. Dobra rzecz i udany powrót (ponoć tylko studyjny) do starej i nieco już przykurzonej nazwy.

Mariusz Danielak

..::TRACK-LIST::..

1. My World Is Ending 6:11
2. Records From My Shelf 4:15
3. Living In The Shadow Of The Death 7:10
4. Hey Yoy Fools! 6:20
5. When Idols Are Gone 5:22
6. I Am Only The Moment 5:35
7. CV Not For Sale! 5:04
8. What's Happened? 7:32

..::OBSADA::..

Vocals, Keyboards, Acoustic Guitar, Electric Guitar - Ryszard Kramarski
Voice [Radio Voice By] - Zdzisław 'The Bat' Zabierzewski
Guitar - Marcin Kruczek
Drums - Grzegorz Fieber
Bass - Krzysztof Wyrwa

https://www.youtube.com/watch?v=kL_cT5vGtnU

67
Zespoły / ŻURAWIE - NOWA STOCZNIA (2023)
« dnia: Styczeń 22, 2024, 23:43:42  »
ŻURAWIE

Minęły dwa lata od pierwszego albumu zespołu Żurawie 'Poza zasięgiem'. Ten czas muzycy wykorzystali na intensywne prace nad nową płytą. - Będzie zdecydowanie intensywniej. Na 'Nowej stoczni' będzie więcej szybszych numerów, więcej alternatywnych strojeń, trochę niższych strojeń - zdradza Mateusz Bartoszek. - Ten album to dużo kombinowania z alternatywnym strojeniem, postawiliśmy też na trochę więcej wstawek elektronicznych w postaci drum loopów, sampli, loopów gitarowych. Ta muzyka będzie miała dużo więcej warstw, dużo więcej ścieżek, które będą się uzupełniały.

Mateusz zdradza też, że Żurawie postanowiły odejść od utartego schematu utworów muzycznych: zwrotka, refren, zwrotka, refren, most, solo. - Chcemy, by słuchacz miał element zaskoczenia.

Muzycy przyznają, że nowszy materiał będzie trochę cięższy, ale dalej będzie w nim słychać znane Żurawie. - Chyba w tych utworach nie będę bardziej krzyczał - ocenia Michał Juniewicz. - Będzie mniej kawałków, w których krzyczę, ale jak już krzyczę, to krzyczę bardziej.

Mateusz, Michał i Ignacy skupili się na konstrukcji utworów, by tworzyć ciekawe struktury dźwiękowe. - Parę razy graliśmy te nowe kawałki na koncertach. Reakcja na żywo była bardzo pozytywna, mamy nadzieję, że taki będzie też odbiór płyty - przyznają. - Dużo naszego myślenia poszło w sposób konstruowania tych piosenek. Na płycie znalazła się dopiero trzecia wersja utworu 'Paraliż'. Męczyliśmy się z niektórymi utworami miesiącami, ale uzyskaliśmy rezultat, z którego jesteśmy zadowoleni.

Żurawie na swoich koncertach wypadają bardzo mocno, intensywnie. Na płycie 'Nowa stocznia' chcą oddać słuchaczom część tej intensywności.

Żurawie wydawniczo pozostają w znanym sobie labelu Koty Records. - Lubimy pracować z ludźmi, którym ufamy i znamy osobiście - podkreślają. - Dziś jesteśmy zadowoleni z tego, co stworzyliśmy i chcemy to ludziom pokazać.

Nie będę owijał w bawełnę: okres zimnej i nowej fali to w moim odczuciu jedno z najciekawszych zjawisk w historii muzyki rockowej. Urodziłem się za późno, żeby załapać się na koncerty największych tuzów tego nurtu, ale gdy tylko odkryłem, co się tam działo, kompletnie wsiąkłem. Jestem absolutnym fanem Siekiery we wszystkich odsłonach. Mógłbym żyć bez – powiedzmy – AC/DC, ale bez Joy Division już nie. Fakt, że nadal na rynek trafia muzyka, w której słychać ducha tamtych czasów, sprawia, że robi mi się ciepło na serduszku.

W ostatnich miesiącach miałem szczególne powody do zadowolenia: najpierw nowe wydawnictwo Zespołu Sztylety (znakomite skądinąd), a teraz nowe Żurawie. Kapele te są sobie pokrewne i doskonale zdają sobie z tego sprawę – swego czasu wydały nawet splita. Oba zespoły robią świetną robotę, rozwijają się i jak widać po zasięgach, zdobywają coraz więcej fanów. I dobrze – należy im się jak psu buda.

Żurawie wyróżniają się na scenie pod wieloma względami. Po pierwsze: ich muzyka jest bardzo przemyślana, po drugie: są cholernie mocni warsztatowo (czapki z głów, zwłaszcza dla perkusisty) i po trzecie, najważniejsze: ich kawałki mają bardzo dobre teksty. Ich autor nie tylko ma wiele do powiedzenia, ale też czuje rytmikę i dynamikę słów i posługuje się nimi na poziomie, którego nie powstydziliby się najlepsi technicznie raperzy. Posłuchajcie chociażby „Innych światów” – numeru, który otwiera nowy album.

Z wypowiedzi muzyków Żurawi sprzed premiery „Nowej stoczni” można było wysnuć wniosek, że zespół podczas tworzenia tego materiału usiłował sam siebie przekroczyć i wejść na kolejny poziom. Panowie zgodnie z zapowiedziami odeszli od piosenkowej struktury utworów i pokombinowali inaczej. Pokombinowali też ze strojeniem gitar. Te eksperymenty słychać, udało się dzięki nim osiągnąć intrygujący efekt, nie mogę się jednak zdecydować, czy ostatecznie wyszły płycie na dobre. Nie zrozumcie mnie źle – to super, że zespół szuka, rozwija się, a nie gra w kółko tę samą piosenkę, jak się to zdarza składom znanym z mainstreamowych rozgłośni radiowych. Tyle, że przez te eksperymenty kawałki tracą na chwytliwości i w efekcie trudniej zagnieżdżają się w umyśle słuchacza. Pod tym względem „Poza zasięgiem”, czyli poprzedni longplay Żurawi, był lepszy, mimo znacznie słabszej realizacji.

Co więcej drugi i trzeci utwór (odpowiednio „Wody jest niewiele” i „Hałas”) są moim zdaniem najmniej chwytliwe na płycie. Gdy już zrozumie się, o co Żurawiom chodzi, łatwiej jest te dwa numery docenić. Tyle, że żyjemy w czasach, w których pojawienie się dwóch średnich kawałków obok siebie zazwyczaj powoduje wyłączenie płyty, i obawiam się, że może to odrobinę zepsuć Żurawiom zasięgi.

Mój ulubiony kawałek na „Nowej stoczni” to „Wizja lokalna”. Jest dużo spokojniejszy od reszty albumu, ale fantastycznie napisany i zaśpiewany. To taki oddech i chwila refleksji pomiędzy muzyką intensywną i chwilami przytłaczającą. Uważam, że zawiera najlepszy obok „Innych światów” tekst na płycie i że jako jedyny wart jest zapętlenia na odtwarzaczu.

Podsumowując: „Nowa stocznia” to bardzo dobra płyta, choć niekoniecznie zmieściłaby się w moim tegorocznym top 10. Wydaje mi się, że najlepszy album Żurawi wciąż jeszcze jest przed nami. Tym bardziej warto śledzić ten zespół i przekonać się co jeszcze ma nam do zaoferowania.

Michał Bleja

..::TRACK-LIST::..

1. Inne światy 05:41
2. Wody jest niewiele 03:58
3. Hałas 06:09
4. Przejście pod mostem 01:18
5. Wizja lokalna 06:55
6. Paraliż 05:03
7. Szum 03:28
8. Ścieki 03:58
9. Największy cień 06:41

..::OBSADA::..

Michał Juniewicz - wokal, gitara, syntezator
Ignacy Macikowski - wokal, perkusja
Mateusz Bartoszek - wokal, gitara, syntezator

https://www.youtube.com/watch?v=slqweLoD5x8

68
Zespoły / INNER VISION LABORATORY - CONTINUUM (2019)
« dnia: Styczeń 21, 2024, 16:46:18  »
INNER VISION LABORATORY

Najnowsza płyta INNER VISION LABORATORY. Blisko godzinna dawka muzyki. Tematem albumu jest kondycja człowieka w przestrzeni cyklu kreacji, stagnacji i zniszczenia. Kreacja jest obrazem idealistycznym, swoistym fiat lux et facta est lux. Jest planem muzycznej narracji, wypełnionej swobodnym podziwem życia, porządkiem, do którego dąży człowiek, oraz konfliktem, który jest jego integralną częścią. W wojnie człowieka z samym sobą ideały kreacji zostają zapomniane i tylko wyniszczenie przynosi nową iluzję - obietnicy nowego początku. Wszechogarniające, zdawałoby się złudzenie jest klamrą zamykającą jeden cykl niezapisywalnych w czasie zdarzeń, które zostały skanalizowane w jedności fali muzyki Karola Skrzypca - twórcy stylistycznie dojrzalszego, lecz nie przestającego podważać pewności swej formy wypowiedzi.

W składni najnowszego albumu Inner Vision Laboratory odnajdziemy przemyślane efekty cierpliwej konstrukcji. " Perpetua" to obraz nieszablonowy, czerpiący ze środków wykraczających poza repertuar, kojarzony z instrumentarium tego gatunku nie tracąc jednak niczego ze swej spójności narracyjnej i rodzajowej.Projekt Karola Skrzypca powraca z nowym albumem w barwach Zoharum. Ten artysta podążając konsekwentnie obraną przez siebie drogą za każdym razem odkrywa nowe rejony. Coraz częściej w jego kompozycjach syntetyczne struktury ustępują akustycznemu instrumentarium, co daje nie tylko inną jakość ale też wpływa na zupełnie inny odbiór jego muzyki, bardziej przestrzennej, bogatszej aranżacyjnie i odważnie wychodzącej poza skostniałe struktury, które kojarzą się z łatką, jaka przylgnęła do projektu INNER VISION LABORATORY. Trudno byłoby okreslić ten album jako dark ambient.
Chociaż nie sposób odmówić kompozytorowi umiejętności budowania odpowiedniego klimatu, to daleki jest on od patosu, czy smolistej aury. Odnaleźć można nutę melancholii, jakby zamyślenia, przestrzeni do refleksji, jednak z widzianym z oddali światłem. Kto wie - być może to próba pogodzenia się z tym, co nieuchronne, nieuniknione, że to wszystko co nas dotyka, ma służyć doświadczeniu po to, aby iść dalej?

Podsumowując, " Continuum" to album wielu brzmień, barw, poruszający nie tylko bogactwem dźwięków, ale skłaniający do refleksji i przynoszący ukojenie.

Stojący za projektem Karol Skrzypiec, kojarzony był ze sceną dark ambient. Jednakże dało się zauważyć, że wraz z kolejnymi wydawnictwami konsekwentnie oddalał się od tej estetyki. Wydany nakładem Zoharum album Continuum niemal całkowicie zrywa z dark ambientowym mrokiem, ukazuje za to muzykę Skrzypca z zupełnie nowej perspektywy. Na Continuum mamy nie tylko elektronikę, ale też skromny arsenał w postaci akustycznych instrumentów: fortepianu, gitar. Projekt tym samym ucieka w inną przestrzeń, bliską tej, jaka została przedstawiona w oprawie graficznej tej płyty. To długa podróż ponad chmurami, wprost ku słońcu. Melancholijne tekstury odwołują się do nagrań niegdyś wydawanych przez potentatów sceny ambient, takich jak chociażby wytwórnia Pete Namlooka, Fax. Inner Vision Laboratory osiąga ten sam dryf, jest w tej muzyce coś ze swoistego zawieszenia w przestrzeni, jak i tęsknej melancholii. Zdecydowanie bliższa klubowej estetyce chillout, przynosi pożądane ukojenie. Inner Vision Laboratory kreśli fantastyczny pejzaż znad chmur, na tyleż rozległy i nieskończony, że można wręcz rozpłynąć się w jego bezmiarze. Jeżeli ten album ma być początkiem jego drogi, to trudno wyobrazić sobie lepszy start. Jednocześnie „Continuum” wydaje się najbardziej przemyślaną i zarazem najlepszą propozycją, jaką Inner Vision Laboratory do tej pory nagrało. Doskonały, przestrzenny ambient w każdym calu. Trudno nie wcisnąć przycisku repeat i ponownie zanurzyć się w tym bezmiarze dźwięków.

Piotr

Karol Skrzypiec returns with a new album to the Zoharum fold. This artist, consistently following the path chosen by himself, discovers new areas with every new recording. In his compositions, synthetic structures increasingly give way to acoustic instruments. Not only does it give a different quality to his music, but also affects a completely different reception of it. Nowadays it is more spatial, has richer arrangement and boldly goes beyond the former structures that have been associated with the INNER VISION LABORATORY project. It would be difficult to describe this album as dark ambient. Although it is impossible to deny a composer the skill of building the right atmosphere, he is far from pathos or dark aura. You can find a note of melancholy, thoughtfulness, a space for reflection, but with light seen from a distance. Who knows - maybe it is an attempt to reconcile with the inevitable, with the thought that all that touches us serves the purpose of going further? To sum up, "Continuum" is an album of many sounds, colours, moving not only by the richness of sounds, but also encouraging reflection and bringing solace.

http://zoharum.com/wykonawcy/inner-vision-laboratory/

..::TRACK-LIST::..

1. A Perception Redefined 06:13
2. A Brief Moment of Clarity 05:15
3. Unseen Patterns 06:08
4. Hollow 06:53
5. The Night Stays 06:25
6. Concealed 10:02
7. Forsaken 07:58
8. Ended 05:03

https://www.youtube.com/watch?v=AwnSAQKCZKg

69
Zespoły / ŻURAWIE - POZA ZASIĘGIEM (2021)
« dnia: Styczeń 21, 2024, 16:43:08  »
ŻURAWIE

Gdy niedawno zobaczyłem zapowiedź zbliżającego się albumu Żurawi, pomyślałem: kojarzę, że epka „Powidok” była niezła, słuchałem jej rok temu, ale… uczciwie mówiąc, po czasie niekoniecznie ją pamiętam. Ale w porządku: czego nie ma w pamięci, to da się znaleźć w internecie, więc szybkie googlowanie pozwoliło mi odświeżyć sobie materiał z 2019 roku. I okazuje się, że dobrze pamiętałem, bo pięć tamtych kawałków udowadnia, że Żurawie zgrabnie łączą synth z noise rockiem.

„Poza Zasięgiem” zostało wydane 26 lutego, a na promujący go singiel wybrano „Balkony”. Przyznaję, że nie jest to mój ulubiony utwór z płyty, bo mimo naprawdę świetnej kompozycji, opartej na wyrazistym syntezatorowym brzmieniu, które umiejętnie łączy się z intensywną resztą, tekst i sposób śpiewania w zwrotkach kojarzy mi się z jednym z najbardziej nielubianych przeze mnie rodzimych zespołów, czyli Happysadem. Pamiętacie „Z pamiętnika młodej zielarki”? Właśnie tak to brzmi. Co więcej, od razu wyraźnie podkreślam, że tak naprawdę większość z niewielu moich problemów związanych z debiutem Żurawi dotyczy właśnie warstwy lirycznej (podobnie zresztą z Happysadem), ale wiem też, że nie każdy musi uznać to porównanie za wadę.

Dlatego cieszę się z tego, jak bardzo nie da się odwrócić uwagi od brzmienia muzyki na tej płycie. Mimo że wokalowi, będącemu nieraz w dwugłosie, daleko do przezroczystości i nie mam wobec niego specjalnych zarzutów, to powiedziałbym, że trio zwyczajnie stworzyło mu naprawdę godnego przeciwnika, z którym ostatecznie niestety nie miał szans. Może to symptom naiwnego, zamkniętego myślenia, ale z początku nie spodziewałem się, że syntezatorowy hałaśliwy rock może wyjść równie porywająco. A jednak!

Aby nie pozostać gołosłownym: numer osiem, „Stosy”, niesie ze sobą energię, którą w zasadzie można ustawić pomiędzy, patrząc na główną linię melodyczną, zimną falą a – tym razem skupiając się na basie – electro punkiem. Wcześniejsze „Rozmowy”, również dyskusyjne pod kątem tekstu, to długi, flirtujący ze space rockiem utwór, w którym uwagę najbardziej zwraca grana na wysokich tonach gitara wspierana przez niski synth. Mamy też, co rzadkie w niezalu, pełnokrwiste solo. Jakby tego było mało, to pomiędzy nimi znajdują się „Ptaki” o iście sztyletowej dynamice, w których elektroniki można się doszukać w zasadzie tylko pod koniec.

Skoro o tym mowa. Czy to przypadek, że Żurawie zostały wydane właśnie przez Koty Records, w katalogu których znajdziemy już Willę Kosmos czy Zespół Sztylety? Wspólnym mianownikiem byłby między innymi tembr głosu: dość wysoki, nieraz raczej skandujący niż śpiewający. Trzeba jednak przyznać szczerze – Michał Juniewicz śpiewa zdecydowanie więcej niż pozostali. Jest też pewna oczywista część wspólna między Zespołem Sztylety a Żurawiami, czyli znakomity perkusista Ignacy Macikowski. Trójmiejskim artystą spoza składu, który również miał pewien wpływ na brzmienie, jest zdający się być wszechobecnym Michał Miegoń z zespołu Kiev Office czy duetu Fuego Del Mar, który gościnnie udzielił się w piosenkach „Głosy", „Dźwigi" i „Proszę Nie Być Smutnym".

Na „Poza Zasięgiem” nietrudno znaleźć też inne niż wcześniej wymienione tropy muzyczne. We wspomnianych wcześniej „Balkonach” refren to czysty dance punk, pod koniec wchodzi bridge dryfujący w stronę hard rocka. Mamy też przyjemny, altrockowo-matematyczny kawałek „Dźwigi”, który jest zdecydowanie najlżejszym fragmentem płyty i którego nie powstydziłyby się rodzime składy grające midwest emo. Fanom wyrazistego gitarowego basu z pewnością podejdzie chociażby „Gruz”, w którym ten instrument trafia na pierwszy plan.

Jak wspomniałem z początku – na albumie widać dbałość o zróżnicowanie kompozycji. Objawia się to tym, że całość jest nie tylko zajmująca, ale też spójna. Nawet jako, delikatnie mówiąc, umiarkowany fan tekstów muszę przyznać, że niesione przez nie emocje współgrają z muzyką, a dobrane środki wyrazu pasują do nastroju. Mamy tu prostsze skandowane linijki w wypadku kawałków takich jak „Ptaki”, mamy też te bardziej rozpoetyzowane zwrotki, przeciągane, śpiewane, jak w singlu.

Podsumowując: Żurawie dostarczyły solidny materiał, na którym słychać duży nakład pracy, otwartość na różnorodne brzmienia i wrażliwość, która te dwie rzeczy ze sobą spięła. Na koniec powiem, może trochę odważnie, że potrzebujemy więcej debiutów, które będą skrojone równie dobrze.

Adam Smolarek

..::TRACK-LIST::..

1. Głosy 04:38
2. Gruz 04:31
3. Balkony 05:55
4. Latarnie 04:49
5. Dźwigi 05:55
6. Rozmowy 07:20
7. Ptaki 05:17
8. Stosy 03:31
9. Proszę Nie Być Smutnym 05:52

..::OBSADA::..

Mateusz Bartoszek - gitara, syntezatory, wokal
Michał Juniewicz - wokal, gitara, syntezatory
Ignacy Macikowski - perkusja, wokal

W utworach Głosy, Dźwigi oraz Proszę Nie Być Smutnym dodatkowe gitary, syntezatory oraz wokale wykonał Michał Miegoń

https://www.youtube.com/watch?v=_M_zX12cMYA

70
Zespoły / LED ZEPPELIN - IV (1971/2014) [DELUXE EDITION] cz.1
« dnia: Styczeń 21, 2024, 16:40:50  »
LED ZEPPELIN

cz.1


"Uważam, że "Stairway" krystalizuje główne przesłanie zespołu. W tym utworze jest wszystko, co pokazuje zespół od najlepszej strony. Jest to dla nas kamień milowy. Każdy muzyk chce stworzyć coś trwałego - coś, co przetrwa przez lata." – Jimmy Page o „Schodach do Nieba” Do tego muszę dodać, iż cały czwarty album był dla nich kamieniem milowym tak samo, jak utwór stanowiący serce tej płyty. Bo z pewnością nie jest tu tak, że mamy jeden wielki hit, a reszty nie da się słuchać. O nie, panowie z Led Zeppelin nie mogli na to sobie w żadnym wypadku pozwolić – bowiem na ich bodajże najbardziej znanym krążku pozostałe utwory wcale nie pozostają daleko w tyle za „Stairway” na schodach do sławy i uznania. Czy to nie jest już wystarczający powód, dla którego warto nabyć tę płytę?

„Many is the word that only leaves you guessing” *

Płyty Zeppelinów były zawsze czynnikiem wywołującym swoiste trzęsienia ziemi w świecie muzyki. Wspaniały hard rockowy Led Zeppelin I, uznana za najlepszą płytę 1969 roku przez „Melody Maker” „dwójka”, uwielbiany przez fanów lecz niemiłosiernie zjechana przez krytyków Led Zeppelin III i oczywiście słynna czwórka, tym razem wychwalana zarówno przez fanów jak i krytyków. Jimmy i Robert ponownie, jak w przypadku trzeciego albumu udali się do wiejskiej posiadłości Bron-Y-Aur położonej w walijskich górach, by tam komponować utwory na nową płytę. Widać miejsce to dobrze działało na muzyków, bowiem stamtąd właśnie Page wywiózł pierwsze akordy do ich najsłynniejszego utworu... Resztę materiału postanowiono nagrać w Headley Grange, wypożyczając wóz nagraniowy Rolling Stonesów. Podczas tworzenia panowała świetna atmosfera, a muzycy byli bardzo twórczy, co słychać już w pierwszych sekundach ich nowej płyty, która światło dzienne ujrzała 8 listopada 1971 roku, ponownie przywłaszczając sobie serca fanów i przyciągając rzesze nowych wielbicieli.

Wszystko było w niej niezwykłe i niecodzienne. Pierwsze, co nam się rzuca w oczy jeszcze przed otwarciem płyty to okładka, którą Zeppelini po raz kolejny złamali prawa panujące w show biznesie. Nie ma na niej bowiem ani nazwy zespołu, nie zostaje też nic powiedziane o samym albumie. Cover przedstawia obdartą, zniszczoną ścianę (daje się na niej zauważyć również odbicia liści drzew) z wiszącym na niej obrazkiem przedstawiającym ubranego w kapelusik brodatego pana, który podpierając się laską stoi na polu, dźwigając przy tym na plecach długie gałęzie, zapewne pochodzące ze znajdującego się w tyle lasu. Obraz olejny został zakupiony w sklepie antycznym przez Roberta Planta i dopiero później nałożony na ścianę zniszczonego budynku.

Na cover czwartego, legendarnego albumu Zeppelinów trzeba patrzeć jako całość, to znaczy zwrócić również uwagę na ukazane na tylnej okładce bloki i budowle miasta. Jak wyjaśnił Page, nawołuje to do troszczenia się o Ziemię, a nie wyrządzaniu jej coraz większych szkód. Ale to chyba tylko jedno ze znaczeń, jakie ma ta ciekawa okładka, wspaniale oddająca nieodgadnioną, nieco magiczną aurę otaczającą niedoścignionego „Ołowianego Sterowca”.

Równie interesujący i zarazem tajemniczy jest rysunek znajdujący się w środku dołączonej do zremasterowanej płyty książeczki. Przedstawia on stojącego wśród nocy na skalistym wzgórzu strażnika (przynajmniej w moim mniemaniu) owiniętego płaszczem z kapturem narzuconym na głowę. Postać na wyprostowanej dłoni trzyma latarenkę z jasną, lekko rozpraszającą ciemności gwiazdą w środku ( światełko w mroku, oświetlające drogę, którą mamy podążać?) i podpierając się białą laską spogląda na leżące w dole miasteczko i wijącą się ku niemu drogę. Obrazek ten został nazwany „The Hermit”, co w polskim tłumaczeniu oznacza pustelnika. Inspiracja do tego malunku napłynęła z jednej talii kart do tarota, gdzie istniała karta o tej samej nazwie. Można znaleźć różne wersje tego malunku. Niektóre pokazują długowłosego, brodatego człowieka wspinającego się u podnóża góry, w jeszcze innej wersji latarnia, którą trzyma Hermit została pozbawiona sześcioramiennej gwiazdy. Na czeka nas najciekawsze, bowiem podobno gdy będziemy trzymali wewnętrzną część okładki pionowo przed lustrem, w skałach pod pustelnikiem zobaczymy twarz mężczyzny. Istnieją też spekulacje, iż jest to twarz czarnego psa, który na tym albumie ma swoją piosenkę „Black Dog”...

Na samej płycie pojawiły się również cztery tajemnicze symbole, przedstawiające każdego z muzyków. Co ciekawe, nie zostały narysowane bez żadnego namysłu – każdy z nich coś oznacza. Symbol Page'a nie został nigdy przez niego wyjaśniony, przez co powstało wiele spekulacji na jego temat. Podobno pojawił się już wcześniej, reprezentując Saturna. Jedno jest w każdym razie pewne: nie można go do końca odczytywać jako słowa. John Paul Jones swój symbol wziął z książki z symbolami – oznacza on człowieka zaufanego i kompetentnego. Z kolei Robert Plant, wyróżniając się od reszty członków zespołu, postanowił sam zaprojektować swój symbol, inspirując się znakami cywilizacji Mu. John Bonham zaś poszedł w ślady basisty zespołu, wybierając trzy przecinające się kółka, symbol oznaczający związek ojca, matki i syna – pojawia się on także jako znak jednego z piw. Nie można też zapomnieć o jeszcze jednym symbolu, który został umieszczony przy tytule „The Battle of Evermore” – są to trzy stojące na sobie piramidki przedstawiające Sandy Denny.
Zeppelini używali później tych symboli na swoich koncertach.

Fani nadali temu nienazwanemu (być może ta anonimowość spowodowana była złymi recenzjami krytyków wobec Led Zeppelin III) albumowi imiona, takie jak „Zoso”, „Four Symbols” bądź też po prostu „IV”, która to też nazwa stała się najbardziej powszechna. Ale jak na wszystkich płytach, okładka, związane z albumem legendy nie są na pierwszym miejscu – zajmuje je przecież muzyka. A ta jest tutaj wspaniała, ponadczasowa, do tego doskonale odnosząca się do wszystkiego, co powiedziałem wcześniej o obrazkach. Ujmę to tak: prawdziwe arcydzieła powstają wtedy, gdy zamiast zwykłego rzemiosła i wykonywania swojej roboty pojawia się pasja. To ona, emocje w niej zawarte wszystkim kierują, to dzięki niej i chęciom można osiągnąć wszystko. Arcydziełem nazywa rzeczy piękne i posiadające własną głębię, które każdy potrafi odczytać inaczej, które po wielokrotnym słuchaniu (bądź też oglądaniu, czy czymkolwiek związanym z podziwianiem ) wciąż potrafią dostarczyć nowych doznań i na nowo poruszyć. Dokładnie tak samo jest z czwartym, nienazwanym albumem „Ołowianego Sterowca”. Nieskończona możliwość interpretacji utworów (a zwłaszcza „Schodów do Nieba”), inspiracja, jaką dał on innym zespołom, emocje i pewien przekaz, jaki ze sobą niesie, ta niesamowita atmosfera tajemniczości, spowodowana muzyką i malunkami, które jednak doskonale się uzupełniają – to wszystko sprawia, że „IV” jest bodaj jednym z najlepszych płyt w historii muzyki, czymś przełomowym. A jeśli ktoś się z tym nie zgodzi, nie ośmieli się już zaprzeczyć, że jest to taki „pewniak”, album z ambitną, docenioną przez miliony ludzi muzyką, która w takim razie i nam, niewybrednym słuchaczom, podobać się powinna...

„And it makes me wonder...” *

Przejdźmy więc do samej muzyki. Utwór hard rockowo otwierają dwa doskonale znane każdemu fanowi Zeppelinów utwory: „Black Dog” i znajdujący się o stopień za nim (niekoniecznie w klasyfikacji) rock'n'rollowy kawałek, noszący właśnie taki tytuł, czyli „Rock And Roll”. Zaś tytuł pierwszego utworu ponoć odnosi się do czarnego labradora, który przechadzał się po studiach Headley Grange podczas nagrywania tego kawałka. Nie spotkamy tej nazwy jednak nigdzie w tekście. Wspaniały riff i śpiew „z pazurem” Planta nagrany już przy drugim podejściu to główne atuty tego utworu. Drugi w kolejności utwór to mocny rock'n'roll z dobrą melodią i śpiewem wokalisty. Bo cóż też innego mogło się kryć pod tą nazwą? Znajdujący się o stopień dalej utwór zwalnia trochę tempo i wycisza – Robert śpiewa tu delikatnie, pełniąc rolę narratora, podobnie jak występująca gościnnie Sandy Denny, folkowa wokalistka śpiewająca drugi głos. Jimmy Page przygrywa na mandolinie, będącej akompaniamentem do płynnie przechodzących w siebie, wzajemnie się uzupełniających głosów wokalistów. Uwielbiam ten utwór. Zresztą słowo „uwielbiam” w przypadku tego albumu nadawane było przeze mnie z bardzo dużą częstotliwością. W Waszym przypadku, jak sądzę, powinno być podobnie... Dodać też trzeba na koniec, iż jest to jeden z dwóch utworów zgromadzonych na tej płycie inspirowanych twórczością J.R.R Tolkiena – drugi to Misty Mountain Hop, szybszy, lecz nadal melodyczny utwór, w którym ważną rolę odgrywa grający w tle bas. Zainspirowany „Hobbitem” mówi o ucieczce do Gór Mglistych, doskonale znanych fanom powieści.

Po skończonej „Odwiecznej Bitwie”, czeka nas ballada rockowa, moment kulminacyjny całej płyty. O czym mówię? O niczym innym, jak oczywiście o „Stairway To Heaven”. Jest to jeden z takich utworów, o których można by napisać cały, porządny tekst. Sam miód. To jest utwór, który powinien znać każdy, bez żadnego wyjątku. Absolutna podstawa i nieśmiertelny klasyk, nie tylko w gatunku rocka, ale i całej szeroko pojętej muzyki. To właśnie od „Schodów Do Nieba” zaczyna się grę na gitarze, został przecież sklasyfikowany na 1 miejscu w solówkach, uplasował się również na 31 miejscu listy 500 najlepszych utworów wszech czasów według magazynu Rolling Stone. To on był najczęściej odtwarzanym utworem w rozgłośniach radiowych. Obliczono, że gdyby jedna stacja miałaby go grać bez przerwy tyle razy, ile był słyszany we wszystkich radiach, zajęłoby to aż 44 lata!

To tym utworem też Zeppelini ponownie złamali pewną zasadę panującą w muzyce, mówiącą, iż utwór musi być utrzymany generalnie przez cały czas w tym samym rytmie. Tu tak z pewnością nie jest. Tempo naszego wspinania się po „Schodach” wciąż rośnie, nie spadając ani na sekundę. Ta niezwykłość właśnie to jeden z powodów, które nie pozwalają w żadnym wypadku powiedzieć o tym utworze nic złego, pozostawiając same pochwały na naszych ustach...

„Cause you know, sometimes words have two meanings...” *

Cała opowieść zaczyna się spokojną grą palcami na gitarze akustycznej, do której po kilkunastu sekundach dochodzi flet, uzupełniając dźwięki gitary. Na scenie pojawia się Plant, wkraczając do akcji w pięknym stylu, śpiewając spokojnie i delikatnie, przy tym doskonale wprowadzając nas w niepowtarzalny klimat utworu, podsycanym przez jedyne powtarzające się słowa w całym utworze, „And it makes me wonder”, które mimo to nigdy nie brzmią tak samo. Muszę powiedzieć, że choć utwór jest raczej spokojny (wyjątkiem jest zapadająca w pamięć końcówka), niesie ze niezwykły przekaz emocjonalny. A najpiękniejsze jest to, że można go słuchać nieskończoną ilość razy, zupełnie się przy tym nie nudząc, a do tego wciąż odbierać go w inny sposób i czuć coś odmiennego podczas kolejnych przesłuchań. Niesamowite, naprawdę.

W połowie trwającego około osiem minut utworu tempo wzrasta, do gry wkraczają bębny, nadając utworowi mocniejszy rytm. W napięciu przechodzimy przez dwie kolejne zwrotki, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Dalej kolejny raz Jimmy Page daje o sobie znać, zachwycając nas wspaniałą gitarową solówką. Emocje sięgają zenitu. Wraz z kolejnymi słowami już prawie krzyczanymi przez Planta tempo utworu mocno wzrasta. Gdy już myślimy, że to już koniec, nic, dalej już się nie stanie, a instrumenty grają coraz ciszej, w końcu całkowicie cię wyciszając, swoje cztery grosze dorzuca jeszcze Robert Plant, pięknie artykułując słowa „And she's buying a stairway to heaven...” i tym samym kończąc utwór. Zakończenie, trzeba powiedzieć, palce lizać. Chwilę siedzimy w milczeniu, nie mogąc się otrząsnąć z magii, jaką wlał w nas ten utwór. Po chwili wzdychamy i pojawia się pytanie: i co teraz zrobić? Nic, tylko nastawić odtwarzacz ponownie na „czwórkę”... „Stairway To Heaven” posiada również niebanalny tekst, mówiący o dokonywaniu właściwych wyborów i na przykładzie „kobiety, która myśli, że wszystko, co się świeci, jest złotem” wysyła ostrzeżenie, by nie dać się zwieść pozorom. „Kiedy wszystko będzie jednym, a jedno wszystkim. By wszystko się zatrzęsło, a nie stoczyło...”. Sensu tekstu nikomu na razie jednak dociec się nie udało, wywołał on jednak sporo kontrowersji. W 1982 roku zebrało się Zgromadzenie Stanowe Baptystów w Kalifornii, by prześledzić podejrzane o złe przesłanie utwory rockowe. Wśród tego grona (a były tam i utwory, których nikt nigdy nie podejrzewałby o takie rzeczy) znalazła się oczywiście najsłynniejsza ballada. Czym też się wtedy kierowano? Baptyści odtwarzając utwór od tyłu, czasem z kilkakrotnym zwolnieniem wychwycili między taktami sentencję „Here's to my sweet Satan”. Jak to skomentował Plant, „tylko Amerykanie mogli wyskoczyć z czymś tak niedorzecznym”. Niektórzy doszukali się jeszcze rozszerzenia tych słów, jednak jest to tak nierzeczywiste, że aż nie warto o tym mówić. Nie wiem jak wasz, ale mój odtwarzacz odtwarza tylko w jednym kierunku. W tym momencie warto odwołać się do trupy Monty Pythona, która twierdzi, że przez cały numer słyszała powtarzające się słowa „spam”, po polsku oznaczające konserwę. Każdy może usłyszeć to co chce, a zawsze znajdą się osoby, który na siłę będą próbowały (choćby z zazdrości) okryć złą chwałą coś powszechnie uznawanego za arcydzieło. Jeśli tak dalej pójdzie, okaże się, że czosnek to nie lekarstwo, lecz potrafiąca zabić trucizna...

Co do samego „Stairway To Heaven” można ciekawie sparafrazować powiedzonko o Presleyu: „Powiedz, że nie znasz „Schodów do Nieba”, a nazwę cię niecywilizowanym człowiekiem”. Nie trzeba znać nawet samego Led Zeppelin, lecz po prostu niemożliwe jest, by ktoś kto w jakikolwiek sposób interesuje się muzyką nigdy w życiu nie usłyszał tej piosenki. Sława tego kawałka nie wybuchła tak nagle, rosła jakby adekwatnie do tempa utworu... Lecz teraz już jest to absolutny klasyk, nad którego jakością po prostu się nie dyskutuje. Jest to po prostu majstersztyk od pierwszej do ostatniej sekundy. A by dopełnić naszych wrażeń, warto posłuchać wykonania na żywo tego utworu, które rzuci na niego nowy blask i pozwoli w pełnić ujrzeć jego piękno.

„Mellow is the man who knows what he's been missing” *

Żeby nie poświęcić całego tekstu na opisanie tej najsłynniejszej ballady rockowej trzeba pójść dalej, bowiem czekają na nas jeszcze cztery wyśmienite kawałki, które dopełnią nam wspaniałej uczty zaserwowanej przez czwarty album „Ołowianego Sterowca”. Kolejnymi utworami na tym longplayu są „Misty Mountain Hop”, o którym już wcześniej wspominałem i „Four Sticks”, którego nazwa wzięła się stąd, że Bonham gra na perkusji czterema pałeczkami .Ciekawy utwór utrzymany w nietypowej konwencji, z dobrym gitarowym riffem, zwłaszcza podoba mi się moment około trzeciej minuty – muszę mimo to niestety powiedzieć, iż przyczepiłem temu utworowi okładkę najgorszego na płycie (być może niesłusznie) – w każdym razie najmniej przypadł mi on do gustu. Z pewnością zaś dzieli go pewien odstęp od pozostałych rówieśników...

Kolejnym utworem, który osobiście uwielbiam, jest „Going to California”, będący ponowną ucieczką zespołu do lżejszych, bardziej refleksyjnych brzmień. W tym najkrótszym kawałku na „Four Symbols” znajdziemy spokojną grę na gitarze akustycznej, i ekspresyjny, pełen emocji, lecz przez cały czas spokojny wokal Planta. Zeppelini nie byliby przecież sobą, gdyby nie wykorzystali obecności w swoim składzie jednego z najwspanialszych wokalistów wszech czasów, jak gitarzysty, który przecież został sklasyfikowany 9 miejscu „tych najlepszych”. Nie można też

Longplay zakończony został równie efektownie, jak go rozpoczęto, bowiem zrobił to niezapomniany utwór „When The Levee Breaks”. Wspaniała, wpadająca w ucho gra bębnów i harmonijkowe brzmienie to główne atuty tego utworu. Na tej płycie znajdziemy jedynie cover tej bluesowej piosenki, której prawdziwymi autorami są Kansas Joe McCoy oraz Memphis Minnie. Tekst został zainspirowany wielką powodzią w Missisipi w 1927 roku, można go jednak odczytać na różne sposoby, podobnie jak inne utwory zgromadzone na „Zoso”. Bo zbyt duże nawarstwienie problemów może prowadzić do pęknięcia tamy, która mieści się w nas samych, w naszym sercu.

O werdykt końcowy co do tego krążka nie warto się pytać, ufam bowiem, że jest on wszystkim znany. Czwarta płyta jednego z najlepszych zespołów wszech czasów nie mogła przecież zawieść, zwłaszcza, że jest ona uważana za bodaj najwybitniejszy twór Zeppelinów. Więcej niż znakomity gitarzysta Jimmy Page mając 15 lat chciał zostać biologiem molekularnym, niezastąpiony John „Bonzo” Bonham był budowlańcem, nie wspominając już o Johnie Paulu Jonesie oraz Robercie Plancie, jedynym spośród tej czwórki, którego zamiłowania muzyczne nie były podpierane i podsycane przy domowym ognisku. Wystarczy pomyśleć, co by się stało, gdyby ci czterej panowie nie zajęli się tym, co potrafili robić najlepiej, czyli muzyką. O ile świat (i to nie tylko muzyki) byłby uboższy bez, w końcu powstałych w wyniku przypadku, Zeppelinów...

John Paul Jones powiedział pewnego razu – "To nie była grupa złożona z purystów słuchających tej samej muzyki. Led Zeppelin był dla nas wspólnym muzycznym obszarem, na którym łączyliśmy różne stylistyki i własne interesy". I doskonale widać to na ich czwartym, nienazwanym albumie. Będziemy tu mieli okazję posłuchać bluesa i dobrej gry bębnów („When The Levee Breaks”), hard rocka („Black Dog”), rock'n'rola w utworze o takiej samej nazwie oraz utworów spokojniejszych („Going to California”, „The Battle of Evermore”), jak i najsłynniejszej ballady rockowej wszech czasów, jaką jest „Stairway To Heaven”. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. A więc nic, tylko kupować i zaznać tej odrobiny magii, którą chcieli się z nami podzielić panowie z Led Zeppelin!

(*) Śródtytuły pochodzą z tekstów utworów Led Zeppelin, a dokładnie „Over the Hills and Far Away” oraz oczywiście „Stairway To Heaven”.

Mikołaj 'Mikiotor' Wyrzykowski

71
Zespoły / LED ZEPPELIN - IV (1971/2014) [DELUXE EDITION] cz.2
« dnia: Styczeń 21, 2024, 16:37:57  »
LED ZEPPELIN

cz.2

Każdy człowiek, mający nawet niewielką wiedzę muzyczną, zna utwór legendę - "Stairway To Heaven". Kawałek ten na trwałe zapisał się złotymi zgłoskami w historii muzyki rockowej i często w różnych rankingach wygrywa tytuł najlepszej rockowej piosenki. To właśnie na płycie "IV" Led Zeppelin umieścił swój największy przebój, który przysparza zespołowi od czterech dekad nowych fanów, stawiających swoje pierwsze kroki w muzyce rockowej.

Poprzedni krążek, zatytułowany zgodnie z tradycją po prostu "III", został raczej chłodno przyjęty przez krytykę. Zespół postanowił materiał na następny album nagrać w spokoju, udał się więc do wiktoriańskiego domu w East Hampshire, by w nastrojowej atmosferze zarejestrować piosenki. Jimmy Page zdecydował, mimo sprzeciwu wytwórni, nie okraszać nowego wydawnictwa grupy żadnym tytułem. Zamiast tego umieścił na nim cztery symbole, które reprezentowały członków grupy. Za okładkę posłużył obraz nieznanego autora, zakupiony w antykwariacie przez wokalistę kapeli, przedstawiający rolnika pracującego na polu, zawieszony na zniszczonej ścianie jakiegoś pokoju.

"IV" jest bez wątpienia najbardziej zróżnicowanym i jednocześnie najbardziej przebojowym albumem w dyskografii Anglików. Otwierający "Black Dog" to świetny, dynamiczny utwór hardrockowy. Pierwszy przebój na krążku, ale zaraz za nim nadchodzi kolejny - o bardzo wymownym tytule: "Rock'n'Roll". Muszę przyznać, że jest to jedna z moich ulubionych pozycji na płycie i w twórczości bandu w ogóle. Wyciszenie następuje w przepięknej folkowej balladzie "Battle Of Evermore", wokalnie Planta wspiera tu Sandy Denny z Fairport Convention. Na mandolinie przygrywa John Paul Jones. Wyszło znakomicie. Pierwszą stronę longplaya zamyka "Stairway To Heaven". Chyba nie muszę przedstawiać nikomu tego kawałka. Spokojny, akustyczny wstęp, świetne zmiany tempa, a wszystko zakończone prawdziwym hardrockowym finałem ze znakomitą solówką Page'a. Fani tylko dla tej jednej piosenki kupowali płytę, gdyż utwór nigdy nie ukazał się jako singiel.

Druga strona wypada gorzej, sprawia wrażenie mniej przebojowej. Nie sposób się jednak temu dziwić, ponieważ strona A jest jedną z najlepszych w historii i ciężko utrzymać tak wspaniały poziom na całym albumie. Warto zwrócić uwagę na funkowe "Four Sticks", którego tytuł wziął wzięła się od tego, iż perkusista grał czterema pałeczkami. Piękne jest również "Going To California" zagrane akustycznie, z pełnym ekspresji wokalem Roberta Planta. Na zakończenie panowie uraczyli nas bluesowym "When The Levee Breaks", opowiadającym historię mężczyzny, który po powodzi stracił cały swój dobytek.

Po zakończeniu nagrywania "IV" kapela ruszyła w niezwykle udane tournee po Wielkiej Brytanii, poza tym grali wtedy tylko w Australii i Nowej Zelandii, a koncert w Singapurze został odwołany, ponieważ zespół nie został wpuszczony do kraju ze względu na... długie włosy.

Jedyną wadą wydawnictwa jest jego przebojowość, która niektórych może drażnić. Moim zdaniem "Stairway To Heaven" jest strasznie przewidywalne. Czuć, iż zostało skomponowane z dużą dozą zimnej kalkulacji. Osobiście wolę "Since I've Been Loving You", które zdaje się być dużo bardziej wiarygodne i swobodniejsze.

Czwarty album Led Zeppelin zamyka złoty okres twórczości formacji, gdy nagrywała płyty wybitne. Później było już "jedynie" bardzo dobrze ("Physical Graffiti") bądź słabo ("Coda"), co nie zmienia faktu, że obok Deep Purple i Black Sabbath Led Zeppelin pozostaje najważniejszym bandem grającym ciężkiego rocka.

Piotr Karasiński

..::TRACK-LIST::..

CD 1:
1. Black Dog 4:57
2. Rock And Roll 3:40
3. The Battle Of Evermore 5:52
4. Stairway To Heaven 8:03
5. Misty Mountain Hop 4:38
6. Four Sticks 4:45
7. Going To California 3:31
8. When The Levee Breaks 7:07

CD 2:
1. Black Dog (Basic Track With Guitar Overdubs) 4:34
2. Rock And Roll (Alternate Mix) 3:40
3. The Battle Of Evermore (Mandolin/Guitar Mix From Headley Grange) 4:13
4. Stairway To Heaven (Sunset Sound Mix) 8:04
5. Misty Mountain Hop (Alternate Mix) 4:45
6. Four Sticks (Alternate Mix) 4:33
7. Going To California (Mandolin/Guitar Mix) 3:34
8. When The Levee Breaks (Alternate UK Mix In Progress) 7:09

..::OBSADA::..

John Bonham - drums
John Paul Jones - bass, electric piano, mandolin, recorders, synthesizer
Jimmy Page - electric and acoustic guitars, mandolin on 'The Battle of Evermore' and 'Going to California', production, mastering, digital remastering
Robert Plant - vocals, harmonica

Additional musicians:
Sandy Denny - duet vocals on 'The Battle of Evermore'
Ian Stewart - piano on 'Rock and Roll'

https://www.youtube.com/watch?v=0hLESLXqBLI



72
GRUPA ABC ANDRZEJA NEBESKIEGO - IDĘ DALEJ [NIEPUBLIKOWANE NAGRANIA Z LAT 1971-1973] (2015)

Po raz pierwszy na CD zbiór w większości niepublikowanych, radiowych i zagranicznych nagrań Grupy ABC z lat 1971-1973.

20 nagrań, ponad 78 minut muzyki !!!

- płyta portretuje zespół w (chyba najciekawszym) okresie progresywnym – już bez sekcji dętej za to z gitarą i organami Hammonda na pierwszym planie

- nagrania radiowe z 1971 roku, m.in: Nie minęło jedno lato, Każdą chwilę chwal

- nagrania z niezwykle udanej sesji, zrealizowanej dla niemieckiego radia, m.in: Idę dalej, Wodo zimna wodo (pierwszy raz w stereo), Za dużo chcesz

- dwa nagrania (w stereo) z ultrarzadkiego singla zarejestrowanego w 1972 roku dla Supraphonu

- utwory powstałe (już po odejściu Haliny Frąckowiak) z nowym wokalistą Grzegorzem Szczepaniakiem, m.in: legendarne Asfaltowe łąki i santanowski Za majem maj

- utwory zrelizowane z ostatnią, niezwykle dynamiczną wokalistą zespołu – Marią Głuchowską: Polne strachy i Ogrody słońca

- materiał zremasterowany z taśm matek

- 20-sto stronicowa, kolorowa książeczka, zawiera masę unikatowych zdjęć z epoki

- album przygotowany przy ścisłej współpracy z leaderem i kierownikiem zespołu - Andrzejem Nebeskim

..::TRACK-LIST::..

Idę dalej (wersja radiowa) (5'20)
Każdą chwilę chwal (3'01)
Bliżej ciebie (wersja radiowa) (3'16)
Nie minęło jedno lato (2'51)
Wszystkie miody tego lata (3'06)
Something (3'32)
Napisz proszę (wersja niemiecka) (3'14)
Idę dalej (wersja niemiecka) (6'11)
Za dużo chcesz (wersja niemiecka) (3'23)
Na sianie (wersja niemiecka) (2'20)
Wodo zimna wodo (wersja niemiecka) (4'05)
Bliżej ciebie (wersja czechosłowacka) (3'23)
Idę dalej (wersja czechosłowacka) (4'06)
Asfaltowe łąki (5'33)
Idzie wiosna już (4'49)
Za majem maj (5'58)
Ballada o idealnym człowieku (3'09)
Polne strachy (3'53)
Gdzie jest panna Klara (3'15)
Ogrody słońca (3'42)

..::OBSADA::..

Organ, Piano - Marian Zimiński
Guitar, Harmonica - Mirosław Męczyński (tracks: 1 to 19)
Lead Vocals - Grzegorz Szczepaniak (tracks: 14 to 17), Halina Frąckowiak (tracks: 1 to 13), Maria Głuchowska (tracks: 18 to 20)
Backing Vocals - Alibabki (tracks: 14, 15)
Bass Guitar - Andrzej Pawlik (tracks: 18 to 20), Marek Mataczyński (tracks: 1 to 17)
Drums, Leader - Andrzej Nebeski
Guitar - Jarosław Śmietana (tracks: 20)

https://www.youtube.com/watch?v=Jwg4Nm_NpzI

73
Zespoły / SKALDOWIE - KRYWAŃ, KRYWAŃ (1972/2023) [SACD HYBRID]
« dnia: Styczeń 20, 2024, 15:47:28  »
SKALDOWIE

Album „Krywań, Krywań” zespołu Skaldowie (SACD Hybrid) wydany w limitowanym nakładzie, w cyklu „Polskie Nagrania catalogue selections”. Jest to pierwsza w Polsce edycja tej płyty zrealizowana w formacie SACD (Super Audio Compact Disc).
Pierwszy raz w Polsce klasyka polskiej muzyki rozrywkowej ukazuje się na nośniku SACD. Cykl zawiera najważniejsze płyty z katalogu Polskich Nagrań, które zostały na nowo zremasterowane i wydane z niespotykaną dotąd starannością w formacie SACD. Wybór tego formatu jest ukłonem w stronę audiofilów.

Reedycja najważniejszych płyt w formacie SACD, ze względu na dostępność archiwów Polskich Nagrań w postaci analogowych taśm matek, jest naturalnym wyborem umożliwiającym najdoskonalsze zbliżenie się albumów do analogowego oryginału wynosząc je na niespotykany dotąd na polskim rynku muzycznym poziom.
W celu zapewnienia pełnej zgodności ze standardowymi odtwarzaczami płyt CD, niniejszy seria SACD została wykonana jako hybrydowa i zawiera dodatkową warstwę danych w formacie CD Audio, czytaną przez wszystkie odtwarzacze CD. Częstotliwość próbkowania strumienia danych DSD wykorzystywanego na płytach SACD jest 64 razy wyższa niż na płycie audio CD i wynosi 2,824MHz.

„Krywań, Krywań”, to siódmy album Skaldów. Stanowi konglomerat prog-rocka, muzyki ludowej i klasycznych inspiracji. Jest to jeden z najlepszych, najoryginalniejszych i najbardziej atrakcyjnych albumów zespołu.
Jak wyjaśnił sam zespół na kopercie albumu: „Krywań – tajemnicze słowo to po prostu nazwa jednego ze szczytów w Tatrach Słowackich. Góra to bardzo malownicza, nic więc dziwnego, że stała się tematem jednej z najpiękniejszych góralskich pieśni ludowych, refleksyjnej ballady zatytułowanej właśnie „Krywaniu, Krywaniu”. Pieśń ta posłużyła nam jako leitmotiv rozbudowanego utworu, którym chcieliśmy jak gdyby podsumować nasza dotychczasową działalność muzyczną. Dlatego w improwizacjach spotkać można rzeczy dla nas typowe jak np. motywy góralskie czy klasyczne, a wręcz nawet cytaty fragmentów z utworów wielkich kompozytorów takich jak Bach, Mussorgski, Borodin czy Rossini.
Odgadnięcie tytułów tych utworów to już zadanie dla naszych słuchaczy. Aha i jeszcze jedno. Album ten nagraliśmy w noc z 22-23.V.72 r. pomiędzy godziną 18-tą i 2-gą. w sali Filharmonii Narodowej w Warszawie”.

Albumu można słuchać bez końca – odgadując i wędrując wraz z dźwiękami po szczytach muzycznej wyobraźni. Autorem okładki jest Waldemar Świerzy.


Zastanawiałem się jaka powinna być pierwsza recenzja jaką napiszę specjalnie z przeznaczeniem do zamieszczenia na tej stronie (poprzednio publikowane teksty powstały przed laty, przy okazji mojej współpracy z różnymi pismami branżowymi). Jest przecież tak wiele wybitnych płyt, bez których trudno wyobrazić sobie egzystowanie i których dokładniejsza analiza stanowiłaby niczym nieskrępowaną rozkosz muzyczno-intelektualną. Ostatecznie w wyniku owych rozważań zwyciężył lokalny patriotyzm, poparty oczywiście także oceną artystycznej zawartości longplaya. Wybrałem Krywań Krywań – Skaldów, nie wiem czy najlepszy, ale według mojej opinii na pewno album z pierwszej trójki rodzimych rockowych płyt. Skaldowie byli dla mnie najważniejszym polskim zespołem od zawsze. Co prawda w najwcześniejszych latach mojego dziecięcego życia dzielnie konkurowały z nimi na tym polu Czerwone Gitary, ale stopniowo to jednak grupa braci Zielińskich przekonała mnie do swojej muzyki jak żadna inna, już chyba na zawsze. Poznałem ich w nieco nietypowy sposób, bo nie poprzez obcowanie z całą rzeszą przebojów, które znają chyba wszyscy, ale zgłębiając zawartość albumu Wszystkim zakochanym, który tata miał w swojej płytotece. Potem w moich zbiorach pojawiły się trzy longplaye przypomniane przez Polskie Nagrania w środku lat 80. w ramach obrzydliwej edytorsko, ale jakże ważnej muzycznie dla młodego chłopaka serii wydawniczej – Z archiwum polskiego beatu. Z tekstów zamieszczonych na tyle jednej z okładek wznowionych płyt dowiedziałem się, że albumów Skaldów w latach 70. ukazało się znacznie więcej. Nie miałem pojęcia, że w Warszawie w Klubie Hybrydy działa giełda płytowa toteż zdobycie wymarzonych, lecz dawno wyprzedanych tytułów wydawało mi się zadaniem niemożliwym do zrealizowania. Na szczęście tata miał znajomego z kontaktami w Polskich Nagraniach i na któreś urodziny dostałem kilka brakujących longplayów Skaldów. Radość była nie do opisania. Z początku słuchałem do znudzenia tych bardziej „piosenkowych” albumów, ale z czasem zaczęło mnie intrygować dlaczego strona A jednej z płyt na zawiera tylko jeden, długi utwór. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Zaciekawiony włączyłem ów krążek. To co usłyszałem spodobało mi się, ale nie dostrzegłem wówczas w owej muzyce jeszcze niczego wyjątkowego. Ot taka melodyjna góralska piosenka obudowana długimi partiami instrumentalnymi i cytatami z muzyki klasycznej. Właściwie traktowałem ją na równi z tymi krótszymi, bardziej przebojowymi nagraniami zespołu. Ale może dla 10-letnich uszu to i tak był sukces? Stopniowo poznawałem nowe płyty i gatunki muzyczne, wiele z dziecięcych fascynacji odeszło w niebyt, ale Skaldowie zawsze brzmieli w moich uszach tak samo, a nawet coraz bardziej interesująco. Z czasem zacząłem odkrywać w tej muzyce rzeczy jakich młode ucho nie było w stanie wychwycić i docenić. Znakomitą melodykę, bogatą harmonię, wirtuozerski warsztat instrumentalny, czy wreszcie mistrzowskie aranżacje.

Tyle tytułem może zbyt przydługiego wstępu. A co mogę powiedzieć o tej płycie dzisiaj? Z pewnością jak na nasze warunki jest to prawdziwy progresywny majstersztyk. Rock symfoniczny w wersji Skaldów nie jest tylko kopią muzyki anglosaskiej. Ogromnej oryginalności i niepowtarzalności dodaje mu wszechobecna inspiracja naszym rodzimym folklorem. Należy podkreślić że ta fuzja rocka, jazzu, folka i muzyki klasycznej prezentuje się tutaj wyjątkowo naturalnie. Andrzej Zieliński, po mistrzowsku potrafi scalić wszystkie te gatunki w jedną muzyczną potrawę nie wywołując u smakującego ów bogaty dźwiękowy wywar niestrawności, ale mile łaskocząc jego podniebienie. Zawsze z dużą dozą politowania traktuję dzisiejsze wymuszone pseudogóralskie propozycje (z litości nie wymienię nazw tych zespołów) porównując je z maestrią łączenia i przenikania się stylów w muzyce Skaldów. No cóż, talentu nie da się zastąpić układami w przeróżnych opiniotwórczych mediach.

Zajmująca pierwszą stronę tytułowa kompozycja (warto zaznaczyć, że płyta miała nazywać się tak jak sam utwór – Krywaniu, Krywaniu, ale grafik coś pomieszał i zostało – Krywań, Krywań) jest to wywiedziona z prostej góralskiej piosenki suita urzekająca budowaniem klimatu, nastroju, wirtuozerią partii instrumentalnych oraz mistrzowską konstrukcją. Co prawda podczas hammondowych popisów Andrzej Zieliński zachwyca nas swoją biegłością pianistyczną (będąc pod tym względem absolutnie bezkonkurencyjnym na naszym rynku muzycznym), ale warto podkreślić że to skrzypcowe improwizacje Jacka Zielińskiego cechuje o wiele większa swoboda, fantazja i żywiołowość. Przynajmniej na tym polu (według mojej skromnej opinii) Jacek prześcignął swojego sławnego brata. Podstawą dla partii solowych braci Zielińskich jest bardzo solidna gra sekcji rytmicznej. Konrad Ratyński, Jerzy Tarsiński (szkoda, że jego gitara nie dostała chociaż chwili na solowe popisy) i Jan Budziaszek znakomicie potrafią wczuć się w klimat utworu grając (co wcale nie jest takie proste) dokładnie tak, jak w danym momencie potrzeba. Album nie kończy się jednak na stronie A. Cztery kompozycje zamieszczone na rewersie krążka mają słuchaczowi równie wiele do zaoferowania, co tytułowa suita. Juhas zmarł to wręcz wzorcowa fuzja góralskiej melodyki z rockiem i jazzem (obecnym przede wszystkim w improwizacjach fortepianu i „davisowskiej” trąbce). Najbardziej piosenkowy i „przebojowy” utwór na płycie – Jeszcze kocham, oprócz ciekawych zagrywek gitary, także niesie ze sobą echa góralskich zaśpiewów. Z kolei Gdzie mam ciebie szukać, zbudowany (co jest swoistą rzadkością w muzyce Skaldów) na gitarowym riffie – ciąży zdecydowanie w stronę blues rocka. Całości dopełnia instrumentalna Fioletowa dama. Nieszablonowy motyw główny służy tu jako przyczynek do nieco zachowawczych, ale w sumie udanych improwizacji organów, skrzypiec i gitary.

Na początku lat 70. Skaldowie bardzo często wykonywali utwory z tego longplaya, czego efektem była rejestracja suity na płyty w byłych ZSRR i NRD. Wersja rosyjska jest nieco dłuższa i przestrzenniejsza od polskiej, ale robi wrażenie trochę zbyt rozwleczonej i mało energetycznej. Dużo lepiej pod tym względem wypadła wersja niemiecka, ale niestety całość popsuło stłamszone, zbyt płaskie brzmienie tamtejszego studia nagraniowego. I na koniec nieco oryginalna uwaga (taki swoisty paradoks). Pomimo że kategorii „polski rock progresywany” album oceniam jako numer jeden, to na mojej prywatnej liście dokonań Skaldów nie jest to ich najlepsza płyta. Nieco wyżej cenię dwa lata wcześniejszy Od wschodu do zachodu słońca, który był albumem przełomowym, znacznie bardziej na czasie, z ciekawiej skonstruowanymi, wielowątkowymi kompozycjami i no dodatek okraszonymi fantastycznymi, poetyckimi tekstami...

Pawel Nawara

..::TRACK-LIST::..

1. Krywaniu, Krywaniu 17:48
2. Juhas zmarł 04:34
3. Jeszcze kocham 02:33
4. Gdzie mam szukać 05:16
5. Fioletowa dama 05:15

..::OBSADA::..

Violin, Trumpet, Percussion, Vocals - Jacek Zieliński
Organ [Hammond], Vocals, Fortepiano - Andrzej Zieliński
Guitar - Jerzy Tarsiński
Bass Guitar, Vocals - Konrad Ratyński
Congas - Józef Gawrych
Drums, Percussion - Jan Budziaszek

https://www.youtube.com/watch?v=oW-Wn7zJhLY

74
Muzycy / Bill Ryder-Jones - lechyd Da (2024)
« dnia: Styczeń 20, 2024, 15:40:36  »
Bill Ryder-Jones

William Edward Ryder-Jones to angielski piosenkarz, autor tekstów, muzyk, producent muzyczny i kompozytor z West Kirby, Merseyside. Był współzałożycielem zespołu The Coral wraz z Jamesem Skelly, Lee Southallem, Paulem Duffym i Ianem Skelly, grając jako ich główny gitarzysta od 1996 do 2008 roku. Lechyd Da to siódmy solowy album Billa Rydera-Jonesa.

Title: Iechyd Da

Artist: Bill Ryder-Jones

Country: Wielka Brytania

Year: 2024

Genre: Chamber Pop

Format / Codec: MP3
Audio bitrate: 320 Kbps

...( TrackList )...

1.I Know That It’s Like This (Baby)
2.A Bad Wind Blows in My Heart pt. 3
3.If Tomorrow Starts Without Me
4.We Don’t Need Them
5.I Hold Something in My Hand
6.This Can't Go On
7...And the Sea...
8.Nothing to Be Done
9.It’s Today Again
10.Christinha
11.How Beautiful I Am
12.Thankfully for Anthony
13.Nos da

https://www.youtube.com/watch?v=55L0fasXrw0

75
CAMEL - AIR BORN [THE MCA & DECCA YEARS 1973-1984] (2023) [CD4-LIVE AT THE MARQUEE CLUB]

Po lekkim wakacyjnym wydawniczym marazmie sezon przedświąteczny prezentuje się całkiem bogato. Wśród wielu zapowiedzianych pozycji, o których będę sukcesywnie pisał, szczególnie interesująco wygląda imponujący box, jakże uwielbianej przeze mnie grupy Camel. Wydawnictwo „Air Born: The MCA & Decca Years 1973-1984” przygotowano z okazji 50-lecia ukazania się pierwszego longplaya formacji. Będzie ono zawierać aż 27 płyt CD (!!!) oraz 5 Blu-Ray’ów.

Zestaw wypełnią zremasterowane wersje wszystkich albumów studyjnych, koncertowych oraz singli zrealizowanych przez Camel dla wytwórni MCA i Decca. Do tego dojdą trzy recitale dla BBC: BBC Radio One „In Concert” – 6 czerwiec 1974, BBC Radio One „In Concert” – 22 kwiecień 1975 oraz BBC „In Concert” – Golders Green Hippodrome – 29 wrzesień 1977. Kolejne trzy koncerty to na nowo zmiksowane występy: „Live at Marquee Club, London” – 20 czerwiec 1974, „Live at Hammersmith Odeon” – 14 kwiecień 1976 oraz „Live at Hammersmith Odeon” – 1 październik 1977. Wszystkie te zapisy były co prawda już publikowane jako bonusy na poprzednich edycjach albumów zespołu, ale w nieco chaotyczny i nieuporządkowany sposób. Teraz będzie można ich wysłuchać w całości. Nader ciekawie i obiecująco przestawiają się studyjne (w większości niepublikowane) bonusy, pochodzące z sesji do poszczególnych albumów. Nie ma ich dużo, ale na pewno przysporzą sporo radości fanom formacji. Odrzutem z pierwszego albumu jest utwór „Sarah”. Aż pięć nagrań, które trafiły na płytę „Mirage”, otrzymamy dodatkowo także we wczesnych wersjach demo z 15 czerwca 1973r. Dwa mniej znane nagrania „Autumn” i „Riverman”, zespół zrealizował gdzieś pomiędzy longplayami „Mirage” i „The Snow Goose”. Krążek „Moonmadness” uzupełnią m.in. trzy studyjne dema. I wreszcie utwór „Captured” z płyty „Nude” usłyszymy we wczesnej, nieznanej dotąd wersji.

Jakby tego było mało, albumy „Camel”, „Mirage”, „The Snow Goose”, „Moonmadness” i „Nude” otrzymujemy także w zupełnie nowych miksach stereo oraz 5.1. Ogromna szkoda, że w podobny sposób nie opracowano pozostałych płyt. Być może nie udało się odnaleźć taśm z zapisami wielośladowymi?

Jeśli chodzi o materiały wideo, to poza paroma klipami i fragmentami występów z TV znajdą się tam koncerty: BBC TV „The Old Grey Whistle Test” – 21 czerwiec 1975, Live at Hammersmith Odeon – 1 październik 1977 oraz film „Pressure Points”. Pudełko uzupełni oczywiście gruba książka oraz plakat.

Paweł Nawara

The box features 27 CDs & five blu-rays and includes newly remastered versions of every Camel album and single issued between 1973 and 1984, but also includes new stereo and 5.1 Surround Sound versions of five albums, as well as new mixes of three concerts; The Marquee Club, London 1974, Hammersmith Odeon 1976 and Hammersmith Odeon 1977.

The package also features previously unreleased outtakes from album recording sessions and BBC Radio ‘In Concert’ appearances from 1974, 1975, 1977 and 1981.

Emerging just in time to honour the 50th anniversary of their debut album, Air Born is a sprawling boxed set which, as the title implies, celebrates their years spent with MCA and Decca. This was not always a happy time in terms of the band's relationship with Decca; in particular, after Andy Ward suffered a mental health crisis and attempted suicide, Andrew Latimer wanted to put the band on hiatus for a while to give Ward a chance to recuperate, but heartlessly Decca demanded that Camel put out a new studio album anyway - and pressured them to make it commercially friendly on top of that - which is what led to the critical stumble of The Single Factor.
Still, musically speaking this covers the music which Camel built their legacy on and more besides. Full remasters (and, for some select albums, additional stereo remixes) of all the Camel studio releases from their debut to Stationary Traveller are, naturally, included, along with a range of supplementary material ranging from unreleased studio tracks through to full live performances.

Much of this stuff has emerged in one form or another as bonus tracks over time, but there are a few significant bits of material which are new to this release. The major scoop of the collection is the full demo tape the band recorded in between their debut album and Mirage, which finds early versions of almost all the Mirage tracks present - only Freefall from that album is missing, and instead we get The Traveller, a Uriah Heep-ish piece which seems to have been abandoned as being more in keeping with their debut album's sound than Mirage's. In terms of sound quality, the demo is top notch, and captures the band's musical growth since they recorded their self-titled album marvellously, forming a hitherto-missing link between that and Mirage.

As for the live material, this is largely a mixture of BBC sessions and material released elsewhere, though there are enhancements and additions here and there. Early live performances include the take on God of Light Revisited originally recorded for the Greasy Truckers - Live At Dingwalls Dance Hall release, a funky, Santana-influenced piece. Again, this has been fairly widely repackaged as a bonus track on some issue or other over the years.

BBC sessions here include a June 1974 recording showcasing the band fresh from the release of Mirage, a more expansive 1975 offering giving extensive extracts from The Snow Goose (with the band on excellent form and proving they didn't need the orchestra to evoken the album's magic live), their excellent appearance on The Old Grey Whistle Test, and a 1977 Sight and Sound In Concert appearance from the Rain Dances lineup primarily focused on that album but also including great takes on Snow Goose material, Never Let Go from the debut, and an absolutely stellar take on Lunar Sea from Moonmadness. Much of this material has shown up as bonus tracks or on bootlegs over the years, but it's nice to get it in fairly definitive versions here.

Rather than presenting A Live Record in either its original or expanded configurations, the box instead offers the complete original live recordings from the different shows which made up that release. This includes a full set from the Marquee Club in October 1974, in which the band both burn through excellent renditions of Mirage-era material and road test compositions which would later make it onto The Snow Goose. The sound quality on this is remarkably good - perhaps the best of any of the pre-Goose live offerings here - and it's interesting how the Snow Goose compositions differ to account for the lack of an orchestra in tow.

Naturally, there's also the Royal Albert Hall full performance of The Snow Goose with orchestra from 1975, which would form the basis of the second disc of A Live Record; this is enhanced by an encore performance of Lady Fantasy, skillfully adapted to account for the orchestra.

We also get a full concert set from the Hammersmith Odeon in 1976; previously only smatterings of this had been borrowed for the extended CD version of A Live Record or on some reissues of Moonmadness, but having the full show to hand in its original running order is excellent. There's a few technical issues audible - notably some faint buzzing on a few tracks which could be down to the original tapes having an issue or might be indicative of some of the band's equipment having a bit of a moment, but this is a mild blemish easily overlooked, especially since some care seems to have been taken here to tidy up the lives tapes as best as possible.

This live set is especially valuable since it provides a final showcase for the original lineup of Camel - some would say the classic lineup - prior to personnel shifts and their Rain Dances-era drift into a Canterbury-influenced direction. You get Latimer, Ward, Ferguson, and Bardens at the absolute top of their game, with a setlist drawn from some of the greatest albums not just in the Camel discography but in the progressive rock pantheon as a whole, with the setlist finally presented on disc more or less as it was conceived to be delivered onstage; when you think about it, that's absolutely fantastic.

The band return to the Odeon in 1977 for a barnstorming set which, along with some stray tracks from other venues rounding off the Live Record material. The 1977 Odeon show is the fullest document of the Rain Dances lineup live on this set, and it's absolutely superb. Between that and the tracks from Bristol and Leeds, the Rain Dances period ends up being the era of the band that's perhaps best-represented by live material here (with The Snow Goose period a close second).

Other live material in the collection includes a tightened-up reissue of the BBC session previously released as On the Road 1981 (including two tracks - Summer Lightning and Ice - not included on previous releases of the BBC session) and, lastly, a remaster of Pressure Points.

Most prog fans will have at least some of the material here - though the new mixes of Camel, Mirage, The Snow Goose, Moonmadness, and Nude are good enough to be worth dipping into (and the previous mixes are also presented so you can judge which you prefer) - but even Camel fanatics probably won't have all of it. If you've got significant gaps to fill in your Camel collection - or if the prospect of all those live goodies have you salivating - it's highly worthwhile, offering the lion's share of their output in one package.

Warthur

..::TRACK-LIST::..

CD 4 - Live At The Marquee Club:
1. Introduction
2. Earthrise
3. Nimrodel - The Procession - The White Rider
4. Six Ate
5. Supertwister
6. Mystic Queen
7. Arubaluba
8. Ligging At Louis'

..::OBSADA::..

Andy Latimer - guitar, flute, vocals
- see Camel 1973-1984 line-ups

https://www.youtube.com/watch?v=yT07lhGikUA

Strony: 1 ... 3 4 [5] 6 7 ... 49