Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Wiadomości - Techminator

Strony: 1 2 [3] 4 5 ... 49
31
MILES DAVIS - THE COMPLETE COLUMBIA ALBUM COLLECTION (2009) [CD-MILES IN THE SKY (1968)]

W drugiej połowie lat 60. muzyka rockowa przeszła gwałtowną rewolucję. Przestała być już tylko prostymi piosenkami do tańca, zaczęła nabierać znamion prawdziwej sztuki. Zmiany te dostrzegł także Miles Davis. Zachwycony brzmieniowymi eksperymentami takich gitarzystów, jak Jimi Hendrix i Eric Clapton, a także możliwościami elektrycznego instrumentarium, postanowił zaadoptować pewne elementy rocka do swojej twórczości. Począwszy od grudnia 1967 roku, zaczął wykorzystywać w swoich nagraniach elektryczne instrumenty klawiszowe, gitarę basową, a nawet gitarę elektryczną. Nowe oblicze muzyki Milesa Davisa zostało ujawnione w lipcu następnego roku, na albumie "Miles in the Sky" (tytuł jest nawiązaniem do beatlesowskiego "Lucy in the Sky with Diamonds").

W większości wypełniają go utwory zarejestrowane podczas sesji, która miała miejsce w dniach 15-17 maja 1968 roku. Wyjątek stanowi utwór "Paraphernalia" - kompozycja Wayne'a Shortera, nagrana 16 stycznia, z gościnnym udziałem gitarzysty George'a Bensona. Jego partia wpisuje się jednak w jazzowe standardy (kłania się twórczość Wesa Montgomery'ego), więc trudno w tym przypadku mówić o jakiejkolwiek fuzji z rockiem (sam utwór jest jednak bardzo udany, a gitara Bensona dodaje muzyce kwintetu nowej jakości). Co innego podpisany nazwiskiem Davisa "Stuff" - pierwszy opublikowany utwór, w którym Herbie Hancock i Ron Carter grają na elektrycznych instrumentach. W połączeniu z uproszczoną warstwą rytmiczną, dodaje to utworowi nieco rockowego charakteru. Ten 17-minutowy jam to pierwsza tak odważna i udana próba połączenia jazzu i rocka, jaka została wydana na płycie. Warto też dodać, że "Stuff" jest pierwszym utworem Milesa, w który ingerował producent Teo Macero, sklejając go z kilku podejść, wzorem George'a Martina i The Beatles (do tamtej pory wszystkie utwory nagrywane były "na setkę", w kilku podejściach, po czym wybierano najlepsze).

Pozostałe dwa utwory - "Black Comedy" Tony'ego Williamsa i "Country Son" Davisa - to już w całości akustyczne granie, bliższe wcześniejszych dokonań Drugiego Wielkiego Kwintetu, choć znów zbudowane na prostszych podziałach rytmicznych. Oba utwory cechuje sporo energii i duża swoboda wykonania, jakby muzycy w ogóle nie przejmowali się ograniczeniami czasowymi płyty winylowej. "Miles in the Sky" trwa zresztą wyjątkowo długo, jak na album z tamtych czasów - niemal równe 51 minut. W tym miejscu warto wspomnieć o dziwnym rozmieszczeniu utworów - strona A trwa około pół godziny, a strona B o blisko dziesięć mniej. Uzasadnione jest to tym, że na pierwszej znalazły się utwory z elektrycznym instrumentarium, a na drugiej stricte akustyczne. Skutkuje to jednak tym, że (przynajmniej na moim wydaniu, z 1977 roku) druga strona jest wyraźnie głośniejsza od pierwszej! Wynika to ze specyfiki płyt winylowych - żeby na pojedynczej stronie zmieścić więcej niż standardowe 20 minut, trzeba nie tylko zagęścić zapis (węższy rowek), ale także ściszyć nagranie. Z drugiej strony - nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby ściszyć także stronę B.

"Miles in the Sky" to milowy kamień w twórczości Milesa Davisa - pojawiają się tutaj koncepcje, które trębacz rozwijał przez kolejną dekadę, przez wielu (włącznie z niżej podpisanym) uznawaną za najbardziej ekscytującą, twórczą i inspirująco w całej jego karierze. To także album ważny z perspektywy całej muzyki, bowiem nie było wcześniej tak udanego połączenia jazzu i rocka, jak w kompozycji "Stuff". Jest to jednocześnie naprawdę rewelacyjny album, na którym każdy z czterech zamieszczonych na nim utworów zachwyca wykonaniem, warstwą melodyczną i brzmieniem. Niestety, jest to także album na ogół niedoceniany, pozostający w cieniu swoich wielkich następców - "In a Silent Way" i "Bitches Brew". A przecież już tutaj pojawiło się wiele elementów, które czynią tak wspaniałymi tamte longplaye.

Paweł Pałasz

..::TRACK-LIST::..

1. Stuff 16:58
2. Paraphernalia 12:36
3. Black Comedy 7:25
4. Country Son 13:49

Bonus Tracks:
5. Black Comedy (Alternate Take) 6:23
6. Country Son (Alternate Take) 14:38

..::OBSADA::..

Miles Davis - trumpet, cornet on 'Stuff' and 'Country Son'
Wayne Shorter - tenor saxophone
Herbie Hancock - piano, electric piano on 'Stuff'
Ron Carter - bass, electric bass on 'Stuff'
Tony Williams - drums
George Benson - electric guitar on 'Paraphernalia'

https://www.youtube.com/watch?v=S6eZHnIA__A

32
MILES DAVIS - THE COMPLETE COLUMBIA ALBUM COLLECTION (2009) [CD-FILLES DE KILIMANJARO (1968)]

Eksperymentów Davisa z elektrycznym brzmieniem ciąg dalszy. Materiał zawarty na "Filles de Kilimanjaro", w całości autorstwa lidera, został zarejestrowany podczas dwóch sesji nagraniowych, w czerwcu i wrześniu 1968 roku. Pierwsza z nich, jak się wkrótce miało okazać, była ostatnią wspólną sesją Drugiego Wielkiego Kwintetu. We wrześniu Miles wszedł do studia już w nieco innym składzie - wciąż z Waynem Shorterem i Tonym Williamsem, ale bez Herbiego Hancocka i Rona Cartera, których miejsca zajęli pianista włosko-hiszpańskiego pochodzenia Chick Corea i brytyjski basista Dave Holland. Tym samym zakończył się czas stabilizacji i rozpoczął okres, w którym Miles nieustannie zmieniał współpracowników, dopasowując skład do swoich aktualnych pomysłów.

We wszystkich trzech utworach z czerwcowej sesji, Hancock i Carter grają wyłącznie na elektrycznych instrumentach. Z kolei w utworach z września, Corea gra zarównano na pianinie akustycznym, jak i elektrycznym, natomiast Holland tylko na akustycznym basie. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu, "Miles in the Sky", na którym da się usłyszeć inspirację rockiem (przynajmniej w utworze "Stuff"), na "Filles de Kilimanjaro" elementów rockowych nie ma wcale - to po prostu elektryczny jazz. Natomiast podobnie jak na poprzedniku, dominują tu dość długie, swobodne utwory, w których muzycy mogli improwizować bez skrępowania. Nie powinno dziwić, że lepiej pod tym względem wypadają utwory z wcześniejszej sesji - w końcu zostały zarejestrowane przez bardzo dobrze zgrany skład, grający ze sobą od kilku lat. Szczególnie dobrze (a w utworze tytułowym - naprawdę porywająco) wypada tu sekcja rytmiczna Carter/Williams. Niestety, całość jest mocno zachowawcza, będąca wręcz krokiem wstecz w porównaniu z "Miles in the Sky". Longplay nie nadrabia ani szczególną ekspresją (może z wyjątkiem najkrótszego i najbardziej dynamicznego "Frelon brun", z ostrymi solówkami Davisa i Shortera), ani wciągającym klimatem (w "Mademoiselle Mabry" robi się nawet nieco nużąco; w dodatku w utworze irytuje dość banalny, wielokrotnie powtarzany klawiszowy motyw).

"Filles de Kilimanjaro" nie robi na mnie takiego wrażenia, jak albumy w całości nagrane przez Drugi Wielki Kwintet, ani jak kolejne, bardziej odważne i eksperymentalne dzieła Davisa. Wciąż jest to jednak muzyka na bardzo wysokim poziomie wykonawczym - w końcu grają tutaj jedni z najlepszych jazzowych instrumentalistów.

Paweł Pałasz

..::TRACK-LIST::..

1. Frelon Brun (Brown Hornet)
2. Tout De Suite
3. Petits Machins (Little Stuff)
4. Filles De Kilimanjaro (Girls Of Kilimanjaro)
5. Mademoiselle Mabry (Miss Mabry)

Bonus Track:
6. Tout de Suite (Alternate Take)

..::OBSADA::..

Miles Davis - trumpet
Wayne Shorter - tenor saxophone
Herbie Hancock - electric piano on 'Tout de Suite', 'Petits Machins', and 'Filles de Kilimanjaro'
Chick Corea - piano, RMI electra-piano on 'Frelon Brun' and 'Mademoiselle Mabry'
Ron Carter - electric bass on 'Tout de Suite', 'Petits Machins', and 'Filles de Kilimanjaro'
Dave Holland - double bass on 'Frelon Brun' and 'Mademoiselle Mabry'
Tony Williams - drums

https://www.youtube.com/watch?v=z4qdsdtFUMs

33
MILES DAVIS - THE COMPLETE COLUMBIA ALBUM COLLECTION (2009) [CD-IN A SILENT WAY (1969)]

"In a Silent Way" to jeden z najsłynniejszych, najbardziej nowatorskich i wpływowych albumów Milesa Davisa. O ile na swoich dwóch poprzednich wydawnictwach - "Miles in the Sky" i "Filles de Kilimanjaro" - muzyk dopiero badał grunt, nieśmiało eksperymentując z elektrycznym instrumentarium, tak tutaj w końcu poszedł na całość. Kompozycje, instrumentarium, brzmienie, proces produkcyjny - wszystko znacząco odbiega od przyjętych w jazzie schematów. Nic dziwnego, że album wywołał spore kontrowersje w konserwatywnym środowisku jazzowych krytyków i słuchaczy. To, co zrobił tutaj Miles, dla ortodoksów było herezją. "In a Silent Way" został natomiast doceniony przez rockową krytykę, którą zachwycił przede wszystkim udział brytyjskiego gitarzysty Johna McLaughlina. Dziś natomiast album powszechnie uznawany jest za jedno z największych muzycznych arcydzieł. To jedno z tych wydawnictw, które w doskonałych proporcjach łączy ambitne podejście i przystępność, a zarazem łamie międzygatunkowe granice.

Davis poznał McLaughlina zaledwie dzień przed sesją nagraniową "In a Silent Way", która odbyła się 18 lutego 1969 roku. Brytyjczyk został zaproszony do Stanów przez Tony'ego Williamsa, który chciał wraz z nim i organistą Larrym Youngiem stworzyć jazzrockowe trio (tak powstał The Tony Williams Lifetime, który jeszcze w tym samym roku zadebiutował albumem "Emergency!"). Williams i McLaughlin odwiedzili Davisa w jego domu. Właśnie wtedy Miles po raz pierwszy usłyszał grę Johna i był pod takim wrażeniem, że zaproponował mu udział w zaplanowanej na następny dzień sesji. Co ciekawe, w studiu miał pojawić się także Young, jednak Williams - obawiający się straty całego swojego zespołu na rzecz Davisa - zabronił mu udziału. W rezultacie, na organach elektrycznych - nowym instrumencie w zespole Milesa - zagrał Joe Zawinul, który przyszedł do studia, ponieważ chciał zobaczyć jak zespół nagrywa kompozycję jego autorstwa, "In a Silent Way". Poza tym w sesji wzięli udział także dobrze sprawdzeni instrumentaliści: Wayne Shorter, Herbie Hancock i Chick Corea (obaj grali wyłącznie na elektrycznych pianinach), oraz Dave Holland (używający tylko kontrabasu). W ciągu jednego dnia muzycy nagrali cały materiał, który następnie został - wbrew jazzowym standardom - mocno obrobiony przez Teo Macero. Producent zmiksował materiał w taki sposób, że powstały dwie, blisko dwudziestominutowe kompozycje o formie przypominającej sonatę (tzn. składające się z trzech części: ekspozycji, przetworzenia i repryzy).

Na albumie dominuje brzmienie klawiszy (nie na darmo gra trzech klawiszowców), momentami nadające wręcz ambientowego charakteru, a także stanowiącej swego rodzaju kontrapunkt gitary. Dęciaki zdają się być bardziej wycofane, podobnie jak sekcja rytmiczna (grająca dość prosty, bardziej rockowy niż jazzowy, akompaniament). Klimat albumu jest dość wyciszony, nastrojowy, bliższy muzyki z "Kind of Blue", niż kolejnych, bardziej agresywnych albumów fusion Davisa. Nie przypadkiem nazwano go "In a Silent Way" (co najlepiej tłumaczyć jako "[granie] w cichy sposób"). Ktoś kiedyś określił go jako "cisza między dźwiękami", co w tych bardziej subtelnych fragmentach jest bardzo trafne. Lecz nie brakuje tu także bardziej dynamicznych momentów. Kompozycja ze strony A, "Shhh / Peaceful / Shhh", praktycznie w całości zbudowana jest na kontraście nastrojowych i ostrzejszych dźwięków. Z kolei kompozycja ze strony B składa się z dwóch pierwotnie niezależnych utworów, o odmiennym charakterze. Jej klamra, "In a Silent Way", to prześliczny, bardzo delikatny temat, zdominowany przez gitarę McLaughlina. Brzmi jak stworzony dla tego instrumentu, a przecież udział gitarzysty był zupełnie nieplanowany, spontaniczny. Środkowa część, "It's About That Time", jest natomiast najbardziej żywiołowym fragmentem całości, a zbudowany jest wokół prostych, bardzo chwytliwych zagrywek Hollanda (pod koniec granych unisono z McLaughlinem). Fragment ten na jakiś czas stał się obowiązkowym punktem koncertów Davisa. W obu kompozycjach zwraca uwagę fantastyczna współpraca muzyków, a także ich indywidualne popisy. To w sumie norma na albumach Milesa, ale i tak warto to za każdym razem podkreślić.

"In a Silent Way" to album doskonały w każdym względzie. Kompozycje, wykonanie, klimat, brzmienie - wszystko jest tutaj dopracowane w najdrobniejszym szczególe, choć nie brakuje też spontaniczności, która znacząco wpłynęła na charakter całości. To album, który zaciera podziały gatunkowe, a zaliczanie go do jazzu lub jazz rocka jest wyłącznie umowne. Ta muzyka może spodobać się każdemu, bez względu na to, czy słucha jazzu, rocka, bluesa, elektroniki lub muzyki poważnej, czy preferuje starą muzykę, czy nową (brzmienie jest ponadczasowe, nic się nie zestarzało). Chyba tylko najbardziej ograniczeni słuchacze, przyzwyczajeni do prymitywnej łupanki, nie znajdą tu niczego dla siebie. Jak już wspominałem we wstępie, jest to album bardzo przystępny, ale zarazem prezentujący najwyższy poziom artystyczny, jaki można spotkać w muzyce rozrywkowej.

Paweł Pałasz

..::TRACK-LIST::..

1. Shhh - Peaceful
2. In A Silent Way - It's About That Time

..::OBSADA::..

Miles Davis - trumpet
Wayne Shorter - soprano saxophone
John McLaughlin - electric guitar
Chick Corea - electric piano
Herbie Hancock - electric piano
Joe Zawinul - electric piano, organ
Dave Holland - double bass
Tony Williams - drums

https://www.youtube.com/watch?v=YHesqaMhh34

34
Zespoły / HAWKWIND - SPACE RITUAL (1973/2013) [COLLECTOR'S EDITION]
« dnia: Kwiecień 05, 2024, 00:55:58  »
HAWKWIND

Wcale nie rzadko się zdarza, że najlepszym wydawnictwem danego wykonawcy jest album koncertowy. Tak też jest w przypadku Hawkwind i "Space Ritual". Koncerty tego zespołu w latach 70 były prawdziwym audio-wizualnym przedstawieniem, z istotną rolą świateł oraz udziałem tancerek, w tym występującą przeważnie nago Stacią. Krążą też legendy na temat tego, jak to techniczni musieli przytrzymywać naćpanych muzyków, aby trzymali się w pionie. Na albumie jest, oczywiście, tylko muzyka. Ale broni się ona samodzielnie. W tamtym czasie zespół prezentował na scenie program składający się przede wszystkim z utworów pochodzących najnowszego wówczas albumu "Doremi Fasol Latido" (pomijano jedynie "The Watcher" i "One Change") oraz trzech premierowych kompozycji ("Born to Go", "Orgone Accumulator", "Upside Down"), tylko jednego starszego kawałka ("Master of the Universe" z "X in Search of Space"), a także przerywników z elektronicznymi wariacjami ("Electronic No. 1"), którym zwykle towarzyszą recytacje tekstów o tematyce S-F, stworzone przez wokalistę Roba Calverta ("The Awakening", "10 Seconds of Forever", "Welcome to the Future") lub pisarza Michaela Moorcocka ("Black Corridor", "Sonic Attack"). Tutaj za wszystkie recytacje odpowiada Calvert, jednak czasem był tak napruty, że na jego miejsce ściągano Moorcocka.

Wszystkie te utwory podczas występów były grane ciągiem, bez żadnych przerw. Na potrzeby wydania na płycie dokonano jednak pewnych koniecznych cięć i poprawek, całość składa się zresztą z fragmentów dwóch londyńskich występów z grudnia 1972 roku. Starano się jednak jak najlepiej oddać program i charakter ówczesnych koncertów. Otrzymujemy tu zatem trwający blisko półtora godziny psychodeliczny jam, o jeszcze bardziej transowym charakterze i kosmicznej atmosferze, niż w nagraniach studyjnych. Na pierwszy plan wysuwają się hipnotyczne partie basu Lemmy'ego, którym towarzyszą zgiełkliwe partie gitary i (sporadycznie) saksofonu lub fletu, elektroniczne piski i szmery prymitywnych generatorów własnej konstrukcji, a także intensywna gra perkusisty. Kawałki z "Doremi Fasol Latido" bardzo zyskują w tych wersjach, nie tracąc nic ze swojej energii, a zyskując jeszcze większej swobody. Trochę więcej w nich też polotu, a mniej znanej z pierwowzorów toporności. Zespół nie kombinuje specjalnie w aranżacjach, z jednym wyjątkiem - "Down Through the Night" z akustycznego kawałka przerodził się w czadowy numer, co jednak wyszło mu tylko na dobre. Bardzo udanie prezentują się też wszystkie nowe kompozycje. Jeśli do czegoś miałbym się przyczepić, to do partii wokalnych, które na ogół nie są zbyt dobre, na granicy fałszu, a i nie bardzo potrzebne w takiej muzyce. Trochę za dużo też tutaj tych wspomnianych na wstępie przerywników.

"Space Ritual" faktycznie przypomina jakieś kosmiczne, psychodeliczne misterium. Jest to o tyle ciekawe, że klimat jest tutaj budowany nie za pomocą tworzenia nastrojowego, uduchowionego grania, lecz typowo rockowego, surowego łojenia. Nie jest to muzyka szczególnie ambitna i bardzo, a do tego wręcz przeciętna pod względem technicznym, ale nadrabia kreatywnością, umiejętnością jak najlepszego wykorzystania swoich umiejętności i nieporywaniem się na granie ponad te możliwości, a tym samym całkowicie bezpretensjonalna. Właśnie tutaj ta hawkwindowa mieszanka hard rocka i psychodelii nabrała najciekawszego kształtu, bo i tego typu granie najlepiej sprawdza się właśnie podczas koncertów, gdy muzycy mogli grać bez żadnych ograniczeń.

Paweł Pałasz

..::TRACK-LIST::..

CD 1:
1. Earth Calling 1:44
2. Born To Go 9:55
3. Down Through The Night 6:17
4. The Awakening 1:34
5. Lord Of Light 7:17
6. Black Corridor 1:51
7. Space Is Deep 8:12
8. Electronic No. 1 2:32
9. Orgone Accumulator 9:56
10. Upside Down 2:43
11. 10 Seconds Of Forever 2:05
12. Brainstorm 13:46

CD 2:
1. 7 By 7 6:05
2. Sonic Attack 2:53
3. Time We Left This World Today 5:42
4. Master Of The Universe 7:40
5. Welcome To The Future 2:49
6. You Shouldn't Do That 10:38

Bonus Tracks:
7. Orgone Accumulator (Alternate nights performance) 8:50
8. Time We Left This World Today (Alternate nights performance) 13:22
9. You Shouldn't Do That (Alternate nights performance) 6:42

..::OBSADA::..

Dave Brock - guitar; vocals (tracks 2, 3, 5, 7, 10, 13, 15)
Nik Turner - saxophone, flute; vocals (tracks 2, 19, 20)
Lemmy (Ian Kilmister) - bass guitar; vocals (tracks 6, 7, 13, 15)
Dik Mik (Michael Davies) - audio generator, electronics
Del Dettmar - synthesizer
Simon King - drums
Robert 'Bob' Calvert - poetry, vocals ('poet and swazzle' on the album credits) (tracks 4, 6, 9, 11, 14)
Stacia - dancer and visual artist


https://www.youtube.com/watch?v=QAlw83pm0NY

35
Muzycy / VARIOUS ARTISTS - NORWID/OD. NOWA (2022)
« dnia: Marzec 28, 2024, 00:06:23  »
VARIOUS ARTISTS

Płyta jest zapisem niezwykłego koncertu, który odbył się 15 listopada 2021 roku w Studio Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie dla upamiętnienia 200. rocznicy urodzin Cypriana Norwida.

Wybrane do interpretacji wiersze pochodzą w większości z Vade-mecum, zbioru uważanego za jedno z najważniejszych dzieł poety.
Premierowe kompozycje uzupełniają utwory wykonywane niegdyś przez Czesława Niemena.

..::TRACK-LIST::..

1. Miłosz Wośko z zespołem - Intro (0:59)
2. Gaba Kulka - Marionetki (4:00)
3. Kuba Więcek i Meek Oh Why? - Początek Broszury politycznej (3:24)
4. Baasch - Jesień (4:53)
5. Kuba Stankiewicz, Jacek Kotlarski - Cenzor-krytyk (5:37)
6. Renata Przemyk - Królestwo (5:08)
7. Tomek Makowiecki, Józef Skrzek - W Weronie (4:28)
8. SBB - Pielgrzym (8:33)
9. Joanna Duda Trio, Hanna Łubieńska - Larwa (4:37)
10. Baasch, Kacperczyk - Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj (3:07)
11. Gaba Kulka - Czemu nie w chórze (4:00)
12. EABS, Apostolis Anthimos - Bema Pamięci Żałobny Rapsod (12:39)

..::OBSADA::..

Zespół Miłosza Wośko (1-2,6-7, 11):
Miłosz Wośko - piano, keyboard
Marta Huget-Skiba - violin
Joanna Urbańska-Mikszta - cello
Tomasz Ziętek - trumpet
Tomasz Duda - saxophone
Dariusz Sprawka - trombone, tuba
Anna Pasič - harp
Alicja Kieruzalska - basson
Jan Krzeszowiec - flute
Jakub Duda - guitar
Paweł Dobrowolski - drums (oraZ 8)
Maksymilian Mucha - bass guitar (oraz 8-9)

Goście:
Gaba Kulka - vocal (2,11)
Mikołaj Kubicki - vocal, trumpet (3)
Kuba Więcek - saxophone (3)
Bartosz Schmidt - vocal (4,10)
Robert Alabrudziński - synthesizers (4,10)
Alek Żurkowski - drums (4,10)
Jacek Kotlarski - vocal (5)
Kuba Stankiewicz - piano (5)
Renata Przemyk - vocal(6)
Tomasz Makowiecki - vocal(7)
Józef Skrzek - vocal (7), keyboards (7,8)
Apostolis Anthimos - guitar (8,12)
Marek Pędziwiatr - piano, keyboards (12)
Olaf Węgier - saxophone (12)
Marcin Rak - drums (12)
Jakub Kurek - trumpet (12)
Paweł Stachowiak - bass guitar, synthesizers(12)
Hanna Łubieńska - vocal (9)
Joanna Duda - piano, electronics (9)
Michał Bryndal - drums (9)
Maciej Kacperczyk - vocal, guitar (10)
Paweł Kacperczyk - percussion (10)

https://www.youtube.com/watch?v=wdz3rFT-kog

36
Zespoły / THE BEATLES - AT THE HOLLYWOOD BOWL (2014)
« dnia: Marzec 17, 2024, 15:06:22  »
THE BEATLES

Bardzo gustownie wydany, limitowany do 500 egzemplarzy fan-klubowy CD, zawierający trzynaście nagrań z wydanego w 1977 roku, oficjalnego winylu zmiksowanego przez George'a Martina.
Dodatkowo dołączono czternaście nagrań z tych samych trzech koncertów. Wbrew obiegowej opinii, jest to kawał świetnego grania z zupełnie dobrym dźwiękiem.
Moim zdaniem 'Help' brzmi lepiej niż w studio... Bonusy brzmią niemal doskonale. Materiał ten brzmi lepiej (a z pewnością inaczej) niż oficjalna edycja, z zaledwie czterema bonusami, z końca 2016.
Pozycja 'bardzo' obowiązkowa!!!

1. Twist And Shout
2. She's A Woman
3. Dizzy Miss Lizzy
4. Ticket To Ride
5. Can't Buy Me Love
6. Things We Said Today
7. Roll Over Beethoven
8. Boys
9. A Hard Day's Night
10. Help!
11. All My Loving
12. She Loves You
13. Long Tall Sally

Bonus Tracks:
14. Baby's In Black [1996 George Martin Mix]
15. Twist And Shout
16. You Can't Do That
17. Can't Buy Me Love
18. If I Fell
19. I Want To Hold Your Hande
20. A Hard Day's Night
21. Baby's In Black
22. I Feel Fine
23. Ticket To Ride
24. Everybody's Trying To Be My Baby
25. I Wanna Be Your Man
26. Help!
27. I'm Down

Recorded live at the Hollywood Bowl, Los Angeles, CA. on 23rd August 1964, 29th August 1965 and 30th August 1965.
Tracks 1-13 taken from the original LP Live At The Hollywood Bowl released in May 1977 on Parlophone Records.

https://www.youtube.com/watch?v=doNiQwK9HHM

37
Zespoły / LED ZEPPELIN - LIVE IN PARIS 1969 (2013)
« dnia: Marzec 17, 2024, 14:21:28  »
LED ZEPPELIN

Fanklubowy CD zawierający genialny, trwający 78 minut koncert doskonałej jakości - zarejestrowany w paryskiej Olimpii w październiku 1969 roku - tuż przed wydaniem drugiego albumu. Jakość dźwięku jest idealna bo pochodzi ponoć z oryginalnej taśmy-matki.

Uwaga! W czerwcu ten materiał ukazał się w oficjalnej formie jako 71-minutowy dodatkowy dysk dodany do rocznicowej wersji "deluxe" pierwszego albumu. Oczywiście zachęcam do kupna dwupłytowej wersji Warnera, ale warto wiedzieć, że oficjalna wersja została nieco pocięta (trwa 71 minut), ponadto "How Many More Times" został skrócony o całe 11 minut - czyli o połowę, natomiast w zamian dodano "Moby Dick"...

Tak czy inaczej - ten CD posiada na froncie piękną okładkę (znaną z wartej 500 euro, austriackiej edycji LP "Led Zeppelin II") oraz kilka świetnych zdjęć z epoki! Z pewnością jest to wyborny dodatek do oficjalnej wersji debiutu!!!

W czerwcu 2014 r. ukazała się rocznicowa reedycja pierwszej płyty Led Zeppelin zawierająca zremasterowany oryginalny album z 1969 r. oraz, w wersji „deluxe”, drugi dodatkowy dysk z genialnym 71-minutowym koncertem zarejestrowanym w słynnej paryskiej „Olimpii” w dniu 10 października 1969r.

Tak się złożyło, że kilka miesięcy wcześniej stałem się posiadaczem fanclubowego, wydanego w minimalnym nakładzie CD, tego samego, trwającego tutaj 78 minut(!) koncertu w doskonałej jakości dźwięku pt. „Live In Paris 1969„.

Koncert był częścią krótkiego wypadu zespołu do Europy (Holandia i Francja), gdzie w dniach 3 – 12 października dali cztery występy. Była to forma promocji dla mającej ukazać się 22 października drugiej ich płyty, choć prawda jest taka, że z nowego krążka Led Zeppelin zagrali tylko dwa utwory: „Heartbreaker” i „Moby Dick”.

Czym różni się wersja fanclubowa od tej oficjalnej, zamieszczonej na „Led Zeppelin l” z 2014 r ?

Układ utworów jest niemal identyczny, poza jednym ważnym wyjątkiem. W fanclubowej edycji „How Many Times” trwa 23 minuty(!), natomiast wersja Warnera została skrócona o całe 11 minut (a więc o połowę), w zamian dając „Moby Dick”.

„Live In Paris 1969” posiada też piękną okładkę znaną z … austriackiej edycji LP „Led Zeppelin ll„, a w środku zamieszczono kilka świetnych zdjęć zespołu z tego okresu.

Być może w tym miejscu można by się zastanowić i zadać pytanie: którą z tych płyt należałoby mieć w swojej kolekcji?

Ja nie miałem wątpliwości i mój wybór był jednoznaczny: mam je obie!

Zibi

1. Good Times Bad Times / Communication Breakdown   3:46
2. I Can't Quit You Baby   7:06
3. Heartbreaker   4:27
4. Dazed And Confused   15:15
5. White Summer / Black Mountain Side   12:11
6. You Shook Me   11:50
7. How Many More Times   23:05

Recorded live at the Olympia, Paris, France on 10th October 1969.
Soundboard recording.

https://www.youtube.com/watch?v=7ALaPLN4p3M

38
Zespoły / MULK - DWA (2023)
« dnia: Marzec 17, 2024, 14:09:18  »
MULK - DWA

'Jebać homofobów, transfobów, tych, co słabszych dręczyć lubią. Jebać faszystowskie świnie, to i tak trwa już za długo. [...]
Jebać księży pedofili i mnie też jebać, bo nie jestem bez winy.'

Do opisu zawartości płyty można podejść na dwa sposoby. Pierwszy jest niby łatwiejszy, opiera się na spontanicznych skojarzeniach ze współczesną sceną muzyczną, co jednak w efekcie wywołuje lekkie zamieszanie, ponieważ każdy może tu dojrzeć nieco inne zespoły głośnego rocka alternatywnego, w zależności od tego jakiej piosenki słuchamy. Zestawmy ze sobą chociażby: „Gruz300”, „4:33 A.M.”, „Wszędzie naraz” i „Wilk”. No i jaki wspólny mianownik? Tu nie ma kurczowego trzymania się stylistycznego „czegoś”. Oczywiście, zespół ma swój charakter, ale dobrze się czuje w tworzeniu muzyki, a nie stylu. Dlatego drugi sposób wydaje się nieco bardziej trafny, chociaż jest bardziej na okrętkę i wymaga sięgnięcia wstecz o jakieś 50-55 lat. Innymi słowy - tak mogłaby wyglądać współczesna wersja sceny Canterbury. Jakbyśmy nie spojrzeli, mamy tu już cztery ważne składniki - polskojęzyczny głośny rock eksperymentalny. A resztę zwyczajnie trzeba przesłuchać samemu, bo wychodzi nam troszkę w stylu słynnego zappowskiego (swoją drogą pewnie Frank by nie pogardził tym graniem) „tańczenia na temat architektury”.

Odczucia podczas słuchania, siłą rzeczy, będą różne, natomiast nie można odmówić kapeli piekielnie mocnej osobowości, co powoduje, że zespół nie jest przezroczysty. Podkreśla to również stanowcza warstwa tekstowa, która z racji konkretnych postulatów nie przypadnie każdemu do gustu, na całe szczęście.

Całość, mimo wspomnianej różnorodności, brzmi konsekwentnie, nie wybija słuchacza, wręcz ciągnie za sobą, ale nie wierci przy tym uszu chorymi alikwotami. Tworzy puszysty druciany kłębek dźwięków, melodii i słów.

W tym wszystkim kotłuje nasz perkusyjny amant (mùlk z kaszebe) Łukasz Kumański. I nie ma co owijać – wykonuje piekielnie dobrą robotę! Odczucia w odniesieniu do jego gry są niesamowicie ciekawe. Z jednej strony trzyma wszystko w ryzach, z drugiej jednak odnosi się wrażenie, że gdzieś tam sobie wybiega na sekundkę. Tu niby rozpędza się do kotłowaniny, by za chwilę zrobić salto… w bok. Do tego bardzo czujne podkręcanie atmosfery chwili. Granie niekonwencjonalne, niedzisiejsze, ma w sobie dużo z industrialnego bębnienia lat 90, ale nie jest to bębnienie archaiczne. Brzmienie organiczne, przestrzenne. Suche bębny, dobrze korespondują z soczystą blacharką. 

Wrażenia z jazdy: Spójna dawka głośnego polskojęzycznego rocka eksperymentalnego w szerokim instrumentarium i zakresie emocji. Solidne wykonanie i produkcja. Bardzo dobre granie do mniejszych klubów z rozwodnionym piwem, skraplającym się potem na ścianach i wlepkami w kiblu. W tych trzech przypadkach jest to komplement, ponieważ przypomina to piękne czasy koncertowych emocji, radości z tego co się dzieje na scenie, kiedy to nikt nie myślał o tym, by oglądać muzyków przez durny ekran telefonu.

Odcinki specjalne: Jest tego sporo, więc wskażmy tylko kilka. Bardzo fajne groove’iące wejście w „Gruz300”, a zaraz po nim zakręcony niczym kapela Gong „O.K. Doomer”, przyjemne skakanie emocjami w „Wszędzie naraz” i rewelacyjny rozjazd w drugiej części „4:33 A.M.”.

Maciej Nowak

Przy pierwszym albumie dało się nieco przypiłować puzzlom zęby i ułożyć obrazek Mùlk jako zespołu czerpiącego z alternatywnego country, bluesa i innych odmian amerykańskiego folku spowitych odrobiną mroku; przy drugim można stępić cały pilnik, a i tak żaden element nie będzie chciał się połączyć z innym. Jakimś jednak sposobem kiedy porzuci się próby odtworzenia szablonu, wszystko samo zaczyna się układać w spójną całość.

Po zestawieniu afroamerykańskich spiritualsów z black metalem przez Zeal & Ardor, emo z jazzem przez Nu Jazz czy wszystkiego ze wszystkim w hyperpopie, przeskakiwanie pomiędzy skrajnościami samo w sobie stało się odrębną estetyką, uwielbianą przez internet, bo dokładnie pokrywającą się z jego sympatią do wyrazistych skrajności. "Dwa" nie jest jednak koniunkturalną odpowiedzią na trend, bo chociaż - wzorem ulubionej metody analizy Anthony'ego Fantano (w internecie naczelnego kreatora gustów muzycznych) - dałoby się rozkładać utwór po utworze na najdrobniejsze składniki, siłą tego materiału jest spójność wbrew licznym gatunkowym powiązaniom, jakie namnażają się w myślach w trakcie przesłuchiwania go.

Można się głowić, ile jest w "K.O." z którego post-punkowego zespołu z ubiegłego stulecia spośród tych o wścieklejszym usposobieniu, zanim saksofon Jørgena Munkeby'ego wtrąci się i zastąpi skojarzenia freejazzową solówką (najwyraźniej wolny duch udzielił się także jemu, bo z Shining często odgrywa dłuższe dźwięki, nastawione na nastrój, a tutaj bliżej mu do punkowych wcieleń Johna Zorna). Można post-punkowego rodowodu szukać również w "O.K.Doomer", tyle że tego współczesnego, zahaczającego o rock progresywny i jazz, obszernie stosującego śpiewomowę, ale ani u Black Midi, ani u Black Country, New Road nie znajdzie się równie zgrabnych melodii.

Można szukać w pamięci progmetalowego rytmu, do którego równe liczenie byłoby tak samo trudne, jak w "4 33 A.M.", nieprzypadkowo nawiązującym w tytule do Johna Cage'a, jednego z największych orędowników przekraczania barier w grze na perkusji w historii muzyki (albo można posłuchać jedynego albumu nieodżałowanego Proghma-C, gdzie Łukasz Kumański gra w tym meshuggowym stylu przez cały czas), ale zanim wyklaruje się jakakolwiek nazwa, bulgot basu i równe, niemalże marszowe uderzenia w bębny zabierają myśli w kompletnie innym kierunku.

Można "Psa" z gościnnym udziałem Artificialice żenić z Republiką okresu "Nieustannego tanga" i bardziej groove'owym Killing Joke z "Pandemonium", ale nie dojdzie się do żadnych jednoznacznych wniosków przed wejściem przekreślających poszlaki wysokich dźwięków syntezatora - przypominających funky worm - i melorecytowanym, potężnym fragmentem: Jebać homofobów, transfobów, tych, co słabszych dręczyć lubią. Jebać faszystowskie świnie, to i tak trwa już za długo. [...] Jebać księży pedofili i mnie też jebać, bo nie jestem bez winy.

Można "Wszędzie naraz" sparować z Kazikiem Na Żywo i z zaskoczeniem odkryć, że po industrialowym outrze bardziej sensowne wydaje się zestawienie z Ho99o9. Można też ze zdumieniem wsłuchiwać się w gotowy radiowy przebój w postaci zamykającego album "Wilka" (tym razem saksofonowe solo przypomina INXS), ale kiedy po czterdziestu minutach przychodzi chwila refleksji nad całym albumem, a nie nad jego poszczególnymi składnikami, okazuje się, że nic tutaj nie zgrzyta, nie ściera się, nie odznacza kontrastami. Każde skojarzenie, jakie przyjdzie na myśl natychmiast zostaje wrzucone do tygla i dokładnie wymieszane z pozostałymi, a rezultat to muzyka przede wszystkim gorączkowa. Czasami pełna wzburzenia, czasami pełna obaw, a czasami naznaczona obydwoma naraz, bo kiedy Piotr Gibner śpiewa w "K.O.": Nawet ja mam lęki, chociaż jestem twardy, komunikat uderza w bardziej niejednoznaczny ton, niż dowolne gatunkowe odniesienie, jakie na "Dwa" da się odszyfrować.

Być może gdyby do tytułu albumu dopisać tysiące dwudziesty trzeci, byłaby to najlepsza wskazówka, co do jego zawartości. Emocje współdzielone w minionym roku przez wiele osób - wyartykułowane w autentyczny sposób, bez odhaczania obowiązkowych tematów z podręcznika do wyrachowanego tokenizmu - dodają mu refleksyjnego charakteru, ale poddanie się im nie jest obowiązkowe. Jak się wciągnąć na przykład w "Piotrka", potrafi poruszyć i prowokować do wstawiania własnego imienia w ten sam cudzysłów; jeżeli pozostawić go w tle, rozbuja hipnotyzującą partią basu, wokół której orbitują wszystkie inne dźwięki. Cały ten sprzeciw trzydziestoparo- i czterdziestoparolatków, którzy mają do powiedzenia więcej niż fuck the system z jednej strony i więcej niż do you feel like you're irrelevant? z drugiej, nie wydaje się dążyć do zmieniania świata, nie wydaje się wzywać do budowania wspólnoty gotowej do stawienia czoła złu. Nie ma we wkurzeniu Mùlk niczego romantycznego, "Dwa" to przyziemny wyraz niezgody na kierunek, w jakim brnie ludzkość i najsilniej będzie rezonować z innymi już wkurzonymi osobami, które poza gniewem, mają też rachunki do zapłacenia i obiad do ugotowania.

Soundrive

K.O.
Gruz300
O.K. Doomer
4:33 A.M.
Piotrek
Pies
Wszędzie naraz
Wilk

https://www.youtube.com/watch?v=cDpyCGW5OxY

39
Zespoły / MULK - I (2019)
« dnia: Marzec 17, 2024, 14:05:39  »
MULK

Miejsce, w które prowadzą Panowie z debiutującego właśnie składu Mùlk, to pustkowie nad jeziorem, tuż za dudniącym miastem. To ten kawałek cichej plaży za jazgotliwym zlotem rodzin z dziećmi, albo zimne przestrzenie w górach, gdzieś obok turystycznego, często uczęszczanego szlaku. Świeży, pachnący alternatywą album I to dobrze skrojone piosenki, które ze swoją przebojowością powinny okazać się komercyjnym sukcesem, ale w opozycji do wszystkiego, co trendy, jazzy i cool na polskim poletku muzyki popularnej, obok. Z jednej strony pomysłowo i zadziornie, lirycznie z polotem i napięciem, które utrzymuje się od początku do końca, z drugiej bardzo po polsku, z echami wszystkiego, co znane, ale bez konkretnego źródła, i z brzmieniem na poziomie światowym. Nie słucham muzyki z radia. Nie lubię teledysków z telewizora. Nie znoszę list przebojów. Nie wymienię ulubionych, influencerskich portali internetowych stricte ukierunkowanych na muzykę nową, nieszablonową. Jak piszą Panowie Mùlk na swoim fanpejdżu, cytując Zappę, “pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze“. Pokusiłam się jednak o parę słów, bo nie tego się po I spodziewałam i to jest właśnie najlepsze w całym tym bałaganie. Debiut Mùlk warto zarejestrować, teraz, obok.

Mùlk to wynik fajnego przetasowania na trójmiejskiej scenie muzycznej i przede wszystkim solidne podstawy całego przedsięwzięcia. Skład zespołu tworzą zaprzyjaźnieni muzycy z fundamentem Moose the Tramp. Ciekawostką może być fakt, że perkusista Łukasz “Kuman” Kumański ponownie spotyka się Piotrem “Bolo” Gibnerem, z którym pracował przecież w genialnej Proghmie-C (wywiad do poczytania tu) lata temu, zanim Gibner zdecydował o zaprzestaniu romansów z muzyką tak zwaną ciężką. Kuman oprócz czarów na perkusji i aranżów zajął się również produkcją, dodatkowo o miksy i mastering zadbał Adam Toczko, klimat do czerwoności podkręcił wokalnie Bolo, a instrumentalnie fantastyczni goście krążka I. A na przykład w utworze Huk, jednym z bardziej dynamicznych i porywających, na saksofonie wjeżdża jak rycerz na koniu Michał Jan Ciesielski (Quantum Trio), a towarzyszy mu wiernie giermek Weno Winter (Sautrus) na harmonijce. A w singlowym Milion gościnnie na trąbce udziela się Dawid Lipka i na gitarze Marcin Gałązka (Tymon & The Transistors). Rzeczony utwór warto skonfrontować zresztą z obrazem (poniżej), mam na myśli rewelacyjny czarno-biały klip, który opracował Bartosz Hervy (blindead). Zaś jeśli linia melodyczna z czymś ma się kojarzyć, to inklinacje wiodą do… czołówki “Janosika“. Nie kłamię, tak było. Mało tego, tekst jest przejmujący, mnie osobiście głęboko dotykający, wyśpiewany cholernie emocjonalnie, momentami niemal histerycznie. Ta maniera wokalna Gibnera przekonała mnie dopiero przy odsłuchu całej płyty, bowiem po prezentacji numeru Bies, który ukazał się rok temu jako singiel zapowiadający, zastanawiałam się, czy w takiej stylistyce nie będzie przeszarżowania. Bezpodstawnie. Zróżnicowanie oczywiście się pojawia, a nawet nerwy. Cudownie denerwuje i wzrusza Fallin’, anglojęzyczna ballada z pięknym, “madrugadowym” sznytem. Jeszcze gorzej z emocjami przy Trolltundze, z którym miałam problem – po kij ten dziwny vocoder w zwrotce, co to za tekst (chcę być twoją Trolltungą, tungą, tungą), do tego pozornie prosta melodia, bluesowe zacięcie, a potem śpiewam pod nosem cały refren i okazuje się, że wszystko się ze sobą zgadza. Dajcie spokój, Panowie. Tu nie jest prosto, trzeba pomyśleć, przyjrzeć się całości. Na zamknięcie albumu jeszcze jedna niespodzianka, cover Neny 99 Luftballons, którego nie chciałam lubić tak jak oryginału, ale ostatecznie nie udało się przez posępny klimat i znów brzmienie, którego – mówiąc językiem młodzieżowym – tylko dzban nie doceni.

Dużo tu dobrego, pomysłowo skleconego i spójnego. Nie wszystko od razu musi się podobać, nie wszystko od razu zaskoczy. Ani to country, ani blues, ani folk – może wszystko razem w dobrych proporcjach. Może gdzieś słychać ślady popowej rytmiki, może w kliku miejscach rockowy szpon (pazura brak, sorry, nie ten kaliber na szczęście), ale na pewno czuć melancholijny i mocny w wymowie przekaz, szczególnie dzięki szczegółowemu dopracowaniu i emocjom wypełniającym każdą kompozycję. Złoty środek w tym ambarasie został moim zdaniem osiągnięty. To są niby ładne, zgrabne piosenki, jednak niosą treść i muzyczną, i liryczną, których wcale nie tak łatwo doświadczyć, szczególnie dziś, w zalewie nowości. Nie mogę i nieszczególnie chcę umiejscawiać Mùlk koło znanych kolegów z rodzimej wytwórni Mystic Production, pod skrzydłami której ukazała się płyta I. Ja sobie usiądę trochę dalej z Panami z Mùlk i pomącę z nimi wodę. Niech mieszają. W tym miejscu na pustkowiu, obok.

Ocena: 9/10 (Joanna Pietrzak)

Debiutujący gdański Mulk nazwę zaczerpnął z języka kaszubskiego, a słowo to oznacza ukochaną osobę. Zespół wyłonił się z formacji Moose The Tramp, po dołączeniu do jej składu znanego z Proghma-C perkusisty Łukasza Kumańskiego.

Materiał został nagrany w niewielkim drewnianym domku pośród kaszubskich lasów, co nasuwa pewne skojarzenia z Big Thief i ich znakomitym krążkiem "U.F.O.F.". Muzycznie to jednak zupełnie inny świat. Mulk penetrują zdecydowanie bardziej rockowe rejony, najbliżej im do Jacka White'a.

W rock'n'rollowym utworze "Trolltunga" przesterowana gitara brzmi niemal identycznie jak u tego amerykańskiego muzyka. Mocne rockowe brzmienie z ciekawie wkomponowaną partią saksofonu ma "Huk".

Zupełnie inaczej, niemal folkowo zabrzmiał niesiony przez transowy rytm "Szaman". Anglojęzyczna ballada "Falin" to tylko przerywnik, bo zaraz po niej następuje zwariowany blues "Bies" z przesterowanym histerycznym wokalem, harmonijką i podkręconym brzmieniem. Tu znowu kłania się Jack White.

Zmiany tempa i nastroju towarzyszą progresywnemu "Molochowi". Na koniec zespół przypomniał słynny cover "99 Luftballons" niemieckiej popowej wokalistki Neny, który w wykonaniu Mulk zabrzmiał jak połączenie Toola z Rammsteinem. Mocna rzecz!

Grzegorz Dusza

1. Szaman
2. Huk
3. Trolltunga
4. Fallin’
5. Bies
6. Milion
7. Moloch
8. 99Luftballons

https://www.youtube.com/watch?v=mrkpeRg5apE

40
Zespoły / DŻAMBLE - W NOC I W DZIEŃ (2024)
« dnia: Marzec 14, 2024, 16:21:44  »
DŻAMBLE

Taką płytę udaje się nam zaprezentować raz na kilka lat i kto wie może jest to już ostatnie tego typu wydawnictwo w historii Kameleon Records.

O możliwość jej wydania walczyliśmy bardzo długo, ale wreszcie udało się.

Na potrójnym CD znalazł się KOMPLET nagrań legendarnych Dżambli z lat 1969-1972.

Album zawiera wszystkie nagrania radiowe, telewizyjne i koncertowe zarejestrowane w tym okresie.

Pominięto jedynie 9 utworów, które wypełniły longplay Wołanie o słońce nad światem (wszystkie one są zawarte w zestawie ale w wersjach radiowych).

Całość uporządkowana, profesjonalnie opisana i skatalogowana.

Spokojnie można zapomnieć wszelkich bałaganiarskich składankach, jakie trafiały na rynek przez lata.

Absolutny mus dla wielbicieli polskiego rocka i jazzu oraz kolekcjonerów i badaczy naszej muzyki sprzed lat.

Poza kompletem nagrań radiowych (m.in. poszukiwane w wersji CD: Mercy, Mercy, Mercy, czy Słońce nad My-Lai), album zawiera:

- niepublikowane cykle piosenek okolicznościowych, zarejestrowanych dla potrzeb programów: Ekran z Bratkiem i Szabla i rapier.

- pięć coverów zachodnich standardów z 1971 (m.in. The Shadow of Your Smile i Feelin’ Alright?)

- sekcję nagrań koncertowych z kompletnymi rejestracjami występów zespołu z: Opola 1969, Jazz Jamboree 1969 i Jazz nad Odrą 1971 (specjalne, nowe zgranie z oryginalnych taśm Radia Wrocław)

Wspaniale prezentują się również uzupełniające całość trzy nagrania wykonane przez reaktywowanych Dżambli w 1990 roku na żywo, w programie TVP – tym razem w pełnym stereo.

Muzyka zespołu z tego okresu to wyjątkowe połączenie przepełnionych poezją klimatów krakowskich z rockiem, jazzem rhythm and bluesem i muzyką klasyczną.

Materiał został zremasterowany wprost z taśm matek i brzmi wybornie.

Całość została opakowana w naprawdę fantastycznie wyglądający, rozkładany poczwórnie digipack.

Dodatkowo otrzymujemy 20-stronicową, ilustrowaną książeczkę (rzadkie zdjęcia, skany memorabiliów) z bogatym esejem na temat historii i twórczości zespołu, który powstał w oparciu o wywiad z Marianem Pawlikiem przeprowadzony specjalnie dla potrzeb tego wydawnictwa.

CD 1 - Nagrania radiowe z lat 1969-1970:
1. Chciałbyś się zabawić   2:25
2. W noc i dzień   2:38
3. Wymyśliłem ciebie   3:07
4. Opuść moje sny   2:58
5. Pozwól mi   5:59
6. Wpatrzeni w siebie   2:56
7. Mercy, Mercy, Mercy   4:19
8. Drogi nie odnajdę   5:15
9. Sami   2:49
10. Za parę dźwięków (with Studio Jazzowe Polskiego Radia-orchestra & Jan 'Ptaszyn' Wróblewski-conductor)   4:07
11. Nieobecność (with Włodzimierz Nahorny-alto saxophone, Studio Jazzowe Polskiego Radia-orchestra, Jan 'Ptaszyn' Wróblewski-conductor)   3:58
12. Masz przewrócone w głowie   3:15
13. Naga rzeka (with Janusz Muniak-flute)   4:31
14. Wołanie o słońce nad światem   10:17
15. Dziewczyna, w którą wierzę   5:02
16. Hej, pomóżcie ludzie   2:37
17. Muszę mieć dziewczynę   3:13
18. Szczęście nosi twoje imię (with Janusz Muniak-flute,saxophone)   3:17
19. Święto strachów   5:21

CD 2 - Nagrania radiowe i telewizyjne z lat 1970-1972:
1. Nekrologi   2:58
2. Zakochani staruszkowie   3:22
3. Słońce nad My-Lai   3:36
4. Piesn dokerów w Luandzie   5:20
5. Strzelecki kurek   2:21
6. Dom Matejki   2:03
7. Królewski łup   1:45
8. Hejnał Mariacki   1:25
9. Kopalnia soli   2:06
10. Świąteczny rynek   2:32
11. Kopernik w Krakowie   2:34
12. The Shadow of Your Smile   3:56
13. Feelin’ Alright ?   4:04
14. Ramblin’ on My Mind   2:21
15. Who Knows What Tomorrow May Bring   3:22
16. Nie masz też tu nad jednego   2:14
17. Zabiegał pod Przemyśl Szwedowi   1:32
18. Jakim sposobem sprawa taka   1:16
19. A to teraz Czarnecki kasztelan Kijowski   0:44
20. Zabiegał po Przemyśl Szwedów (wersja instrumentalna)   1:38
21. Ramblin’ on My Mind (wersja telewizyjna) with Marek Bliziński-guitar
 5:46

Dodatek specjalny-nagrania TVP Kraków z 1990 roku:
22. Wymyśliłem Ciebie (with Grzegorz Schneider-drums)   2:51
23. Szczęście twoje nosi imie (with Grzegorz Schneider-drums)   3:28
24. As Time Goes By (with Grzegorz Schneider-drums)   4:58


CD 3 - Nagrania koncertowe z lat 1969-1971:
1. Pluton piechoty zmechanizowanej w natarciu wzmocnionej kompanią ciężkich karabinów maszynowych (Opole 1969)   3:33
2. Wymyśliłem ciebie (Opole 1969)   3:02
3. Sami (Opole 1969)   3:14
4. Otyły jegomość (Opole 1969)   2:00
5. Pozwól mi (Jazz Jamboree 1969)   9:32
6. Wołanie o słońce nad światem (Jazz Jamboree 1969) with Michał Urbaniak-alto saxophone,tenor saxophone   11:47
7. Pieśń dokerów w Luandzie (Jazz nad Odrą 1971) with Janusz Stefański-percussion   14:57
8. Feelin’ Alright ? (Jazz nad Odrą 1971)   6:22
9 Wołanie o słońce nad światem (Jazz nad Odrą 1971)   11:13

https://www.youtube.com/watch?v=kMVPnV812-I

41
THE VELVET UNDERGROUND - THE VELVET UNDERGROUND & NICO [45TH ANNIVERSARY] (1967/2012)

Jeden z najsłynniejszych i najbardziej wpływowych albumów w dziejach muzyki. Longplay, na którym rock stracił swoje dziewictwo. W czasach niewinnych i naiwnych piosenek o miłości i pokoju, muzycy The Velvet Underground zaproponowali materiał o znacznie bardziej dosadnej tematyce, łamiącej wszelkie tabu. Narkotyki, seks i przeróżne dewiacje były w tekstach grupy na porządku dziennym. Nie mniej przełomowa była sama warstwa muzyczna. Eksperymentalny charakter muzyki i brudne brzmienie doskonale dopełnia całości. W 1967 roku świat nie był jeszcze na coś takiego gotowy. Sklepy odmawiały sprzedaży albumu, stacje radiowe - emisji jego fragmentów, a w prasie nie było recenzji.  Zespół w czasie swojego istnienia był niemal nieznany. Jego twórczość powszechnie doceniono dopiero dekadę później, gdy okazało się, jak wielki wpływ wywarła ona na twórczość kolejnego pokolenia muzyków.

The Velvet Underground powstał w 1964 roku (początkowo jako The Primitives, lecz nazwa ta okazała się już zajęta) z inicjatywy śpiewającego gitarzysty Lou Reeda i multiinstrumentalisty Johna Cale'a. Kariera zespołu nabrała rozpędu dopiero po kilku miesiącach, gdy zainteresował się nią słynny popartowy artysta Andy Warhol. Pod jego skrzydłami zespół wypracował swój prekursorski wizerunek i styl. Za jego sugestią, do składu grup dołączyła niemiecka wokalistka (a także modelka i aktorka) Christa Päffgen, lepiej znana pod pseudonimem Nico. Wiosną 1966 roku zespół zarejestrował swój debiutancki album (jedyny z udziałem Nico). Producentem podczas sesji był Warhol - tak przynajmniej zostało napisane na okładce, jednak przez kolejne lata pojawiło się na ten temat wiele sprzecznych informacji. Warhol bez wątpienia jest natomiast autorem słynnej okładki, przedstawiającej banana, którego na oryginalnym winylowym wydaniu można było odkleić (pod spodem również znajdował się banan, lecz... obrany). Co ciekawe, na okładce nie pojawiła się nazwa zespołu, a nazwisko jej autora.

Album w dużej mierze składa się z dość konwencjonalnych - nawet jak na tamte czasy - piosenek. Brudnych, lecz melodyjnych rockowych kawałków, śpiewanych przez Reeda ("I'm Waiting for the Man", "Run Run Run", "There She Goes Again") i folkowych ballad z głosem Nico ("Femme Fatale", "I'll Be Your Mirror"). Otwierający całość "Sunday Morning" to wręcz popowe nagranie, o nieco odrealnionym, psychodelicznym klimacie. A z drugiej strony, znalazły się tu także eksperymentalne, prawdziwie awangardowe nagrania. Jak genialne "Venus in Furs" i "Heroin", w których atonalne partie skrzypiec i gitarowe zgrzyty stanowią kontrapunkt dla melodyjnych linii wokalnych Reeda. Albo "All Tomorrow's Parties" - pozornie kolejnej balladzie śpiewanej przez Nico, ale wzbogaconej atonalnymi solówkami gitary, dodającymi bardzo psychodelicznego klimatu. Najbardziej eksperymentalne, atonalne, prawie chaotyczne utwory zostawiono jednak na koniec: "The Black Angel's Death Song" ma jeszcze pewne znamiona piosenki, ale "European Son" to już improwizacja na całego. Świetny finał, doskonale pokazujący niekonwencjonalne podejście muzyków.

"The Velvet Underground & Nico" to jednak nie tylko jeden z najważniejszych rockowych albumów, ale też po prostu kawał świetnej muzyki, z bardzo dobrze wyważonymi proporcjami pomiędzy przystępnością, a eksperymentem. Wstyd nie znać!

Paweł Pałasz

Rock eksperymentalny, rock awangardowy to określenia najbardziej pasujące do stylu amerykańskiej grupy The Velvet Underground. Co niezwykle ważne, jednej z najważniejszych grup rockowych w historii. Początki zespołu sięgają 1964 roku kiedy to w Nowym Yorku powstał kwartet The Primitives. Już na samym początku kariery The Primitives okazało się, że po drugiej stronie Stanów Zjednoczonych istniej zespół o takiej samej nazwie. Postanowiono zmienić ją najpierw na The Falling Spikes, a następnie na The Velvet Underground. Pierwszym koncertem pod nową nazwą był występ w Summit High School Auditorium, który odbył się 11 grudnia 1965 roku. Podczas koncertu perkusistka Maureen Tucker grała stojąc przy zestawie za 50 dolarów. Jeszcze w tym samym miesiącu Andy Warhol, który potrzebował zespołu rockowego do swojego multimedialnego projektu zwanego Andy Warhol, Up-Tight wysłuchał ich koncertu w klubie The Cafe Bizarre i zespół został włączony w działalność The Factory. Współpraca Velvet Underground z Andym Warholem trwała około półtora roku. W styczniu do zespołu dołączono (na prośbę Warhola) wokalistkę i aktorkę Christe Päffgen, używającej scenicznego pseudonimu Nico.. Brali oni udział w serii multimedialnych programów składających się z kombinacji filmów Warhola, świateł Danny'ego Williamsa, muzyki Velvet Underground and Nico, tańców Gerarda Malangi i Edie Sedgwick, pokazów przezroczy, projekcji filmowych Paula Morrisseya, fotografii Billy'ego Linicha i Nata Finkelsteina.

Przez cały 1966 rok grupa występowała głównie w Nowym Jorku ale m.in. także w Los Angeles i San Francisco. 27 i 28 maja koncertowali w słynnej sali koncertowej Fillmore Auditorium (znanej także później jako Fillmore East). Na przełomie sierpnia i września 1966, zespół występował w ramach kolejnego projektu Warhola Exploding Plastic Inevitable. Pod koniec roku 1966 rozpoczęli serię koncertów w kilku stanach USA i w Kanadzie. Trwały one do 27 maja 1967 roku, gdy odeszła Nico, aby prowadzić karierę solową. W marcu 1967 r. ukazał się ich pierwszy album The Velvet Underground & Nico, którego formalnym producentem był Warhol, ale prawdziwym  Tom Wilson. Płyta ta nie była w ogóle reklamowana, nikt nie puszczał jej w radiu i nikt jej nawet nie kupował. Nikt wówczas nawet nie przypuszczał, że debiutancki krążek zespołu okaże się jednym z najważniejszych albumów w historii. Co więcej jeżeli znaczenie płyty mierzyć ilością jej naśladowców, longplay ten da się porównać jedynie do dzieł grup The Beatles i The Rolling Stones, natomiast okazuje się znacznie ważniejszy niż płyty choćby tak wielkich zespołów jak Pink Floyd czy Led Zeppelin. Trudno znaleźć bardziej spójną pozycję w dziejach rocka; każdy dźwięk ma określone znaczenie, a umiejętnie dozowane napięcie nie pozwala przejść obok nich obojętnie. Kompozycje są rozciągnięte stylistycznie - od klasycznych rock'n'rolli, jak "Run, Run, Run" czy "I'm Waiting For A Man", przez niezwykłe w swoim emocjonalnym natężeniu "Heroin" i "All Tomorrow's Parties", skończywszy na niezwykle wysmakowanym artystycznie "Femme Fatale" oraz "I'll Be Your Mirror".

Płyta zaczyna się od nagrania "Sunday Morning". Jest to wolne, melodyjne i wpadające w ucho nagranie, w którym stykamy się pierwszy raz z ospałym śpiewem Lou Reeda. Następne nagranie, czyli "I'm waiting for The Man", jest jak już wspomniałem typowym rock'n'rollowym utworem, choć z drugiej strony nic na tej płycie nie jest typowe i wpisane w jakikolwiek narzucony nurt. W następnym nagraniu, czyli "Femme Fatale" śpiewa już Nico. Jest to wolna i łagodna ballada, zaśpiewana w dosyć intrygujący i ciekawy sposób, na początku spokojnie i cicho aby później jednak jej śpiew stawał się coraz bardziej energiczny, dzięki czemu mamy wrażenie, że słuchamy jakiejś mrocznej opowieści. W następnym nagraniu znów słyszymy głos Lou Reeda, a utwór nazywa się "Venus in Furs". Wykorzystano w niej wiolonczelę, co stworzyło oryginalny, orientalny klimat. Śpiew Reeda jest jednostajny, zmieni się tylko trochę w refrenie, ale nie szkodzi to utworowi, a wręcz wyróżnia. Gitara tworzy tutaj całkiem zgrabną melodię dzięki czemu oprawa muzyczna jest naprawdę znakomita i awangardowa. Następnie nagranie to "Run Run Run". Ma bardzo szybkie tempo i zapadający w pamięć i zachęcający do śpiewania refren. Słowa tej piosenki są raczej wykrzyczane niż zaśpiewane. Zainteresowanie gitarzystów mogą wzbudzić dosyć ciekawe solówki, które są mocno improwizowane. Jest to mocny ale nie najmocniejszy punkt tej płyty.

Czas na jedną z najlepszych na tej płycie kompozycji, czyli "All Tomorrow's Parties", tajemnicza i nieszablonowa, to chyba najlepsze określenia dla tego utworu, a do tego okraszona znakomitą partią gitary. Następne nagranie to kultowe "Heroin" śpiewane przez Lou Reed'a, znów ze znakomitymi, wyrazistymi partiami gitar. "There she goes again" to nagranie charakterystyczne właśnie dla Velvet Underground. Lou Reed śpiewa w nim wyraziście i zapada ono w pamięć. Po tym nagraniu znowu śpiewa Nico w balladzie "I'll Be Your Mirror". Zbliżamy się do końca, a tutaj czekają na nas dwa utwory "The Black Angel Death" oraz "Europen Son", które tworzą luźną, eklektyczną zbieraninę wszelkiego rodzaju muzycznych pomysłów Lou Reed'a i jego przyjaciół z zespołu. Postanowili oni zaserwować nam prawdziwie awangardowy rockowy hałas, który dla mnie osobiści stanowi o wspomnianej sile i ponadczasowości albumu.

Na koniec jeszcze zdanie o okładce płyty. Wypada bowiem wiedzieć, że jedną z najsłynniejszych okładek płytowych w historii zaprojektował Andy Warhol, duchowy przywódca muzyków wywierający na nich olbrzymi wpływ. Świadczy o tym fakt, że oprócz jego nazwiska na okładce nie znajdowała się nawet nazwa zespołu, która pojawiła się dopiero po latach przy okazji wydania pierwszej edycji kompaktowej dzieła.

Świeżość kompozycji, zupełnie nowy, dotąd nieznany styl grania i unoszący się wokoło artystyczny duch Andy Warhola oraz charyzma Lou Reeda, to wszystko sprawiło, że mamy do czynienia z dziełem naprawdę wybitnym i prekursorskim. Można nie podzielać mojego zdania, ale znajomość tego albumu jest koniecznością dla każdego melomana. Absolutna klasyka poza jakąkolwiek skalą!

Mariusz Jaszczyk

1. Sunday Morning   2:54
2. I'm Waiting For The Man   4:39
3. Femme Fatale   2:38
4. Venus In Furs   5:12
5. Run Run Run   4:22
6. All Tomorrow's Parties   6:00
7. Heroin   7:12
8. There She Goes Again   2:41
9. I'll Be Your Mirror   2:14
10. The Black Angel's Death Song   3:11
11. European Son   7:46

Lou Reed - guitars, vocal
John Cale - electric viola, bass, piano
Sterling Morrison - guitar, bass
Maureen Tucker - percussion
Nico - chanteuse

https://www.youtube.com/watch?v=Xhbyj8pqUao

42
Muzycy / STEVE HACKETT - THE CIRCUS AND THE NIGHTWHALE (2024)
« dnia: Luty 17, 2024, 15:44:08  »
STEVE HACKETT

Legendarny gitarzysta rockowy Steve Hackett wydaje swój nowy album studyjny "The Circus And The Nightwhale". 13 utworów "The Circus And The Nightwhale" to album koncepcyjny skupiający się na młodej postaci o imieniu Travla. Dla muzyka 13 utworów ma tło autobiograficzne, jak mówi o swoim 30. solowym albumie: "Uwielbiam ten album. Mówi o rzeczach, które chciałem powiedzieć od dłuższego czasu".

"The Circus And The Nightwhale" to pierwsza nowa muzyka Steve'a od ponad dwóch lat. Następuje po pięknym akustycznym LP "Under A Mediterranean Sky" ze stycznia 2021 r., który osiągnął drugie miejsce na brytyjskich listach przebojów muzyki klasycznej, oraz po arcydziele "Surrender Of Silence" z września tego samego roku, które dotarło do Top 40 w Wielkiej Brytanii. Jego album koncertowy z 2023 roku, "Foxtrot At Fifty + Hackett Highlights: Live in Brighton" osiągnął 2. miejsce na liście przebojów Rock & Metal. Nowy LP Steve'a obiecuje ballady, blues, zapierający dech w piersiach rock progresywny... oraz zdrową dawkę teatralności i fantazji.

Nagrany między trasami koncertowymi w 2022 i 2023 roku w Siren Studio w Wielkiej Brytanii - z gościnnym udziałem Szwecji, Austrii, USA, Azerbejdżanu i Danii - skład "The Circus And The Nightwhale" obejmuje kilka znajomych twarzy obok Steve'a na gitarach elektrycznych i akustycznych, gitarze 12-strunowej, mandolinie, harmonijce ustnej, perkusji, basie i wokalu. Roger King (klawisze, programowanie i aranżacje orkiestrowe), Rob Townsend (saksofon), Jonas Reingold (bas), Nad Sylvan (wokal), Craig Blundell (perkusja) i Amanda Lehmann (wokal). Nick D'Virgilio i Hugo Degenhardt powracają jako goście na stołku perkusyjnym, doskonałego inżyniera dźwięku Benedicta Fennera można usłyszeć na klawiszach, a Malik Mansurov powraca na gitarze. I wreszcie, brat Steve'a John Hackett powraca na flecie.

..::TRACK-LIST::..

1. People Of The Smoke
2. These Passing Clouds
3. Taking You Down
4. Found And Lost
5. Enter The Ring
6. Get Me Out!
7. Ghost Moon and Living Love
8. Circo Inferno
9. Breakout
10. All At Sea
11. Into The Nightwhale
12. Wherever You Are
13. White Dove

..::OBSADA::..

Steve Hackett - electric and acoustic guitars, 12-string, mandolin, harmonica, percussion, bass, vocals

With:
Roger King - keyboards, programming, orchestral arrangements
Rob Townsend - saxophone
Jonas Reingold - bass
Nad Sylvan (Agents of Mercy, Unifaun) - vocals
Amanda Lehmann - vocals
Benedict Fenner - keyboards
John Hackett - flute
Malik Mansurov - tar
Craig Blundell - drums
Hugo Degenhardt - drums
Nick D'Virgilio - drums

https://www.youtube.com/watch?v=x_iujNWzPL0

43
KRZYSZTOF ŚCIERAŃSKI TRIO

Gwiazda Krzysztofa Ścierańskiego zdaje się teraz błyszczeć jaśniej niż do tej pory. Nie żeby nie była ona wcześniej jasna – wszak rankingi od lat wskazywały na niego jako na najlepszego basistę nad Wisłą, ale mam poczucie, że jego postać krążyła po swojej własnej, niezależnej orbicie. A teraz prężnie działające social media artysty, tegoroczna brawurowa biografia autorstwa Renaty Bednarz (Krzysztof Ścierański – z basem przez życie – polecam serdecznie), „całodniowa” rezydencja artysty podczas pierwszego dnia Jazz Jamboree 2022, a w dodatku – nowy krążek, pozwalają przypomnieć sobie lub poznać na nowo tę niebanalną postać.

Nazwa najświeższego wydawnictwa – okraszona „rysunkowo-buźkowym” autografem twórcy na okładce – w zasadzie oddaje istotę zawartości muzycznej. Od pierwszych dźwięków nie mamy wątpliwości, w jakie dźwiękowe rewiry zawitaliśmy. Przyjazne dla ucha harmonie, otulające syntetyczne chórki (na basie – wiadomo!), nostalgiczne tematy, wirtuozerskie palcowanie, proste i konkretne tytuły utworów – ot, wspomniana wcześniej orbita Ścierańskiego. Od łagodnej Telepatii, w której Krzysztof Ścierański łączy się telepatycznie z innym Krzyśkiem… (Chrisem Reą), przechodzimy do burzącej początkowo „święty spokój”, ale suma summarum klimatycznej Pandemii z partiami „elektrycznego instrumentu dętego” EWI (tu: Waldek Gołębski).

To również pewnego rodzaju tradycja – sam Ścierański zacierający granice między dźwiękami gitary basowej a syntezatorami różnej maści, zdaje się, dobrze czuje się z podobnymi kameleonami, czy raczej dźwiękowymi malarzami (vide projekt Music Painters z 1995 roku). W tym roku na dysku nie znajdziemy poszerzonego o elektroniczne bajery wibrafonu KAT Bernarda Maselego, a właśnie wspomniane, niemniej ciekawe EWI (Electric Wood Instrument). Spokój otula słuchacza w ilustracji do Kopania ziemniaków, po czym następuje egzotyczne przyspieszenie za sprawą Papierka (może to ciąg dalszy do Papierolniczki z Far Away From Home z 1993 roku?) i to pierwszy, chyba najbardziej typowy dla Krzysztofa Ścierańskiego temat, który pojawia się na płycie.

Grzyb Polska, dedykowany pamięci perkusisty Grzegorza Grzyba tchnie melancholią, a jakże charakterystycznemu basowi towarzyszy dźwięk… niby-trąbki wydobywany przez Gołębskiego. Ale eksperyment ten daje posmak, jak dostojnie brzmiałby zespół Ścierańskiego z prawdziwą trąbką (może to jeszcze przed nami). Słynący z zamiłowania do m.in. południowoamerykańskich rytmów basista, nie odpuszcza i tym razem, serwując żwawą Brasiliankę, która jednak nie porywa mnie tak jak niegdysiejsze Coffee and Salt czy sztandarowe Message from Spain. Ot, taki przyjemny, ale jednak wypełniacz.

Polski Blues na nowo skupia uwagę słuchacza za sprawą telepatycznej fuzji Ścierańskiego z Garym Moorem, znalazło się tu miejsce na… rap… po węgiersku! Zainteresowanie kulturą naszych „bratanków” to kolejny wątek, który przewija się w twórczości basisty, i nie jest to pierwszy przypadek, kiedy jego dźwięki uzupełnia rap (kiedyś u Ścierańskiego rapował, a w zasadzie „eurorapował” Marek Bałata – warto sprawdzić na płycie Independent z 2004 roku). Ta ciekawa fuzja poprzedza już zdecydowanie rockowy Protest, grany w dwuosobowym składzie (Krzysztof na gitarach, a jego syn Marcin Ścierański na bębnach) i kolejny – tym razem przewrotnie nazwany, ilustracyjny, spokojny numer – Rockokoko. Coś nieprzyzwoitego to przyzwoity Krzysztof Ścierański – przypominający klimaty fusion z lat 80., które mocno nakręcają wszystkich udzielających się tu muzyków. Przedostatnia Cobrato przyjemna zabawa basowymi detalami. Wnoszę, co zresztą wiedziałem od dawna, że ten człowiek eksplorował wszelkie sposoby artykulacji na swoim instrumencie i jest jego totalnie świadomym użytkownikiem. Kończący Taniec to numer, który nie mógł wyjść spod niczyich innych palców, jak tylko Ścierańskiego, i mimo że bohaterem nr 1 jest tu gitara elektryczna, to melodyka, a potem te dołączające, kultowe chóry, to rzecz, której nie można pomylić z niczym innym. Tu kolejna dedykacja, tym razem dla zespołu Skaldowie, krakowskich krajanów Ścierańskiego.

Jak zatem podsumować tę propozycję? To sentymentalna, ale świeżo brzmiąca podróż, w dodatku z pierwiastkiem rodzinnym. Tytułowe „jazz, rock i święty spokój” doskonale oddają fuzję jazzowej wyobraźni i wirtuozerii z rockowym pazurem, a także z harmonijnością i melodycznością, niosącymi pokój ducha.

Wojciech Sobczak-Wojeński

Dyskografia Krzysztofa Ścierańskiego – gitarzysty basowego i muzyka sesyjnego obejmuje ponad 150 albumów, ale solowych, autorskich krążków jest już niewiele. Pojawia się teraz „Jazz, rock i święty spokój” – album zrealizowany przez autorskie trio. Tym razem artysta zdecydował się zaprezentować nie tylko muzyczne kompozycje, ale również rysunki swojego autorstwa ( ilustrują każdy z dwunastu zawartych na płycie utworów). ” Niektóre zawierają element humorystyczny. To rejestracja rzeczywistości, którą umieściłem akurat na papierze” – mówi Krzysztof Ścierański. Muzycznie, płyta jest efektem dwóch ostatnich lat. Do współpracy został zaproszony realizator dźwięku Dariusz Grela, a nagrania odbywały się w krakowskim studiu Nieustraszeni Łowcy Dźwięków. „Umówiliśmy się tylko we dwójkę. Zarejestrowałem wszystkie możliwe ślady, czyli basy, gitary, formy utworów. Zrobiłem to w ciągu kilku dni”– wspomina Krzysztof Ścierański. Trio to oprócz lidera grającego na basie i gitarze tworzy syn Marcin Ścierański, pianista Dariusz Grela, Waldemar Gołębski na elektronicznym EWI oraz gościnnie (w utworze „Polski Blues” po węgiersku) rapuje Marcin Gracza.

„Jazz, rock i święty spokój” to album szczególny, bo kompozycje Ścierański napisał w czasie pandemii, kiedy tak ważne dla artysty bezpośrednie obcowanie z publicznością było niemożliwe. Muzyka Krzysztofa Ścierańskiego jest tutaj specyficzna dla artysty mieszanką kilku barw, brzmień i nastrojów rozmieszczonych wśród jazzu, fusion, wpływów afrykańskich i latynoamerykańskich, rocka i bluesa. „Muzycznie żyję w swoim świecie” – konkluduje Krzysztof Ścierański. I prezentuje nam teraz tego świata kolejne oblicze. To z pewnością kolejny ciekawy rozdział biografii wielkiego muzyka.

Krzysztof Ścierański przygodę z muzyka rozpoczął na początku lat 70-tych. O tym, że postanowił grać na gitarze basowej zadecydował po części przypadek, a po części fakt, że w rodzinie Ścierańskich był już jeden gitarzysta, starszy brat Krzysztofa – Paweł, dziś znany muzyk. Pierwsze sukcesy Krzysztofa na basówce datują się wraz z rozpoczęciem współpracy z grupą Laboratorium. W Laboratorium zaczął komponować, potem przeszedł znakomitą szkołę dyscypliny, grając w funkowym zespole Air Condition Zbigniewa Namysłowskiego, później stał się jednym z filarów String Connection. Już wtedy, na początku lat 80-tych, zaczął dawać autorskie recitale solowe : perfekcyjnie opanował elektroniczną technologię, zmieniał brzmienie swojego basu w wielkie organy piszczałkowe lub w cały kwartet smyczkowy. Tworzył wielowarstwową, ciekawą i osobistą muzykę. W 1983 roku zdecydował się „Bassline” – swoją pierwszą solową płytę autorską zawierająca wyłącznie jego kompozycje; następna płyta autorska narodziła się rok później. Przez dekady Krzysztof Ścierański współpracował z najwybitniejszymi artystami: Tomaszem Stańko, Wojciechem Karolakiem, Krzesimirem Dębskim, zespołami Zbigniewa Lewandowskiego, Roberta Majewskiego, Adama Kawończyka, wokalistą Markiem Bałatą, zespołem The Colors (kwartet z Markiem Radulim, Bernardem Maselim i Przemysławem Kuczyńskim), Zbigniewem Jakubkiem, Markiem Napiórkowskim. Ma na koncie także współpracę z artystami reprezentującymi różne gatunki muzyczne, jak Ewa Bem, Ryszard Sygitowicz, Marek Grechuta, John Porter, Jan Pluta, Grzegorz Ciechowski, Marek Wilczyński, zespół Wilki i Krzak. Wzorował się na takich basistach, jak Stanley Clarke, Alphonso Mouzon, Marcus Miller czy Jaco Pastorius, który wywarł na niego wielki wpływ „podpowiadając” ideę gry solowej na gitarze basowej, dotąd głównie akompaniującym instrumencie.

Jako klasyczny samouk muzyczny Krzysztof Ścierański samodzielnie odkrywał tajniki gitary basowej. Zafascynowany z jednej strony kciukowym, perkusyjnym stylem gry w akompaniamencie, a z drugiej techniką flażoletową w grze solowej, doszedł do wyników stawiających go w rzędzie najciekawszych gitarzystów basowych, tych którzy odkryli niewiarygodne możliwości tego instrumentu. Łącząc gitarę basową z różnymi urządzeniami elektronicznymi ( takimi, jak harmonizer Ibanez, delaye:Ibanez i DigiTech, pogłos Lexicona) i stosując specjalne techniki gry, Krzysztof Ścierański tworzy własny, oryginalny świat dźwięków. Po mistrzowsku opanował elektroniczną technologię, zmienił brzmienie swojego basu w każde potrzebnie mu brzmienie. Jest przy tym w swojej muzyce i zgrabnych, wręcz przebojowych kompozycjach, niezwykle autentyczny. Wprowadza nastrojem i fakturą „naturalną lekkość bytu”, co powoduje oczywisty zachwyt nad jego nagraniami. Album „”Jazz, rock i święty spokój” to nie jest „the best” Krzysztofa Ścierańskiego. To jest wspaniała, otwarta i serdeczna oferta jego świata muzyki. Skażona trochę melancholią pandemii, ale jaśniejąca relaksującym, jazzującym „świętym spokojem” !

Dionizy Piątkowski

..::TRACK-LIST::..

1. Telepatia 4:37
2. Pandemia 5:38
3. Kopanie Ziemniaków 3:24
4. Papierek 4:40
5. Grzyb Polska 5:30
6. Brasilianka 3:53
7. Polski Blues 6:38
8. Protest 4:38
9. Rockokoko 4:20
10. Coś Nieprzyzwoitego 6:06
11. Cobra 4:54
12. Taniec 4:47

..::OBSADA::..

Bass, Guitar - Krzysztof Ścierański
Drums - Marcin Ścierański
Electronic Wind Instrument - Waldek Gołębski
Guest, Piano - Darek Grela (tracks: 1)
Guest, Rap - Marcin Gracza (tracks: 7)

https://www.youtube.com/watch?v=QCFzFir14xo

44
Zespoły / INNER VISION LABORATORY - PERPETUA (2012)
« dnia: Luty 13, 2024, 00:55:37  »
INNER VISION LABORATORY

Tematem albumu jest kondycja człowieka w przestrzeni cyklu kreacji, stagnacji i zniszczenia. Kreacja jest obrazem idealistycznym, swoistym fiat lux et facta est lux. Jest planem muzycznej narracji, wypełnionej swobodnym podziwem życia, porządkiem, do którego dąży człowiek, oraz konfliktem, który jest jego integralną częścią. W wojnie człowieka z samym sobą ideały kreacji zostają zapomniane i tylko wyniszczenie przynosi nową iluzję - obietnicy nowego początku.

Wszechogarniające, zdawałoby się złudzenie jest klamrą zamykającą jeden cykl niezapisywalnych w czasie zdarzeń, które zostały skanalizowane w jedności fali muzyki Karola Skrzypca - twórcy stylistycznie dojrzalszego, lecz nie przestającego podważać pewności swej formy wypowiedzi. W składni najnowszego albumu Inner Vision Laboratory odnajdziemy przemyślane efekty cierpliwej konstrukcji.

'Perpetua' to obraz nieszablonowy, czerpiący ze środków wykraczających poza repertuar, kojarzony z instrumentarium tego gatunku nie tracąc jednak niczego ze swej spójności narracyjnej i rodzajowej.

Wydawca

Chociaż materiał nie należy do najświeższych, jednak jest nadal warty zapoznania się. Jeśli ktoś jest miłośnikiem mroczno-hipnotycznych syntezatorowych dźwięków, które przeniosą nas w odległe miejsca makrokosmosu jak i zaprowadzą nas do świata mikrokosmosu… Wszystko zależy od woli i wyobraźni słuchacza…

Na albumie „Perpetua”, twórca muzyki – Karol Skrzypiec – delikatnie bawi się dźwiękiem, a raczej maluje dźwiękiem przeróżne mistyczne pejzaże. Często używa do tego prostych środków – prostych dźwięków, monotonnych, hipnotycznych, transowych, często futurystycznych, kosmicznych, a nawet jakby rytualnych, które tworzą atmosferyczne tło i delikatnie unoszą słuchacza w astralnej przestrzeni…

Chwilami ponad tłem rozbrzmiewa kobiecy śpiew, niczym śpiew syreny, który wabi swym pięknem, przyciąga, zachęca by podążyć dalej… Innym razem pojawiają się melodie wiolonczeli, również bardzo mroczne, melancholijne i przepełnione smutkiem… Gdzieniegdzie majaczą tajemnicze deklamacje lub bliżej nieokreślone motywy muzyczne… czy też rytualne bębny i odgłosy instrumentów dętych nadając danemu fragmentowi dozy mistycyzmu albo wojowniczości…

Całość jest bardzo mroczna, tajemnicza, futurystyczna. Mogłaby być doskonałym soundtrackiem do mrocznego i klimatycznego obrazu filmowego.

Pavel

The focal point of the album is the condition of mankind entangled in the cycle of creation, stagnation and destruction. Creation is an idealistic picture, it dwells in an idea of fiat lux et facta est lux. It is a blueprint for the musical narrative that is comprised of unrestricted admiration of life, of order that is mankind’s objective, and ultimately of conflict which is the most inherent human condition. In the war of mankind against itself the ideals permeating creation become obscure and only annihilation brings forth a new illusion – a promise of another beginning.
The ubiquitous illusion is an all-encompassing device that folds these non-recordable events into a cycle. It is channeled in the unifying wave of music of Karol Skrzypiec – an artist more complete, yet still debating the finality of his form of communication. Syntactically, the latest release of INNER VISION LABORATORY is an effect of thoughtful construction. Perpetua is an unconventional harmonious image which draws also from beyond of the repertoire typically associated with the instrumentarium characteristic of its genre, the accord of the album’s narration, however, is not lost.

..::TRACK-LIST::..

1. Slowly Dictating Supernovas 09:27
2. The Bequest of Originators 05:00
3. Conciousness of Clouds Collding 06:26
4. Lifethread 07:19
5. Frozen Resonance 04:19
6. The Contracts of Conflict 04:25
7. Forgetful Cosmos 04:56
8. The Chapters of Ignorance 05:40
9. A Paradigm Shift 05:09
10. Novel Delusion 06:37

..::OBSADA::..

Instruments, Textures, Synth, Drone, Other [Samples, Field Recordings] - Karol Skrzypiec

https://www.youtube.com/watch?v=KOyo1wBFMBU

45
CAMEL - AIR BORN [THE MCA & DECCA YEARS 1973-1984] (2023) [CD6- MUSIC INSPIRED BY 'THE SNOW GOOSE']

Po lekkim wakacyjnym wydawniczym marazmie sezon przedświąteczny prezentuje się całkiem bogato. Wśród wielu zapowiedzianych pozycji, o których będę sukcesywnie pisał, szczególnie interesująco wygląda imponujący box, jakże uwielbianej przeze mnie grupy Camel. Wydawnictwo „Air Born: The MCA & Decca Years 1973-1984” przygotowano z okazji 50-lecia ukazania się pierwszego longplaya formacji. Będzie ono zawierać aż 27 płyt CD (!!!) oraz 5 Blu-Ray’ów.

Zestaw wypełnią zremasterowane wersje wszystkich albumów studyjnych, koncertowych oraz singli zrealizowanych przez Camel dla wytwórni MCA i Decca. Do tego dojdą trzy recitale dla BBC: BBC Radio One „In Concert” – 6 czerwiec 1974, BBC Radio One „In Concert” – 22 kwiecień 1975 oraz BBC „In Concert” – Golders Green Hippodrome – 29 wrzesień 1977. Kolejne trzy koncerty to na nowo zmiksowane występy: „Live at Marquee Club, London” – 20 czerwiec 1974, „Live at Hammersmith Odeon” – 14 kwiecień 1976 oraz „Live at Hammersmith Odeon” – 1 październik 1977. Wszystkie te zapisy były co prawda już publikowane jako bonusy na poprzednich edycjach albumów zespołu, ale w nieco chaotyczny i nieuporządkowany sposób. Teraz będzie można ich wysłuchać w całości. Nader ciekawie i obiecująco przestawiają się studyjne (w większości niepublikowane) bonusy, pochodzące z sesji do poszczególnych albumów. Nie ma ich dużo, ale na pewno przysporzą sporo radości fanom formacji. Odrzutem z pierwszego albumu jest utwór „Sarah”. Aż pięć nagrań, które trafiły na płytę „Mirage”, otrzymamy dodatkowo także we wczesnych wersjach demo z 15 czerwca 1973r. Dwa mniej znane nagrania „Autumn” i „Riverman”, zespół zrealizował gdzieś pomiędzy longplayami „Mirage” i „The Snow Goose”. Krążek „Moonmadness” uzupełnią m.in. trzy studyjne dema. I wreszcie utwór „Captured” z płyty „Nude” usłyszymy we wczesnej, nieznanej dotąd wersji.

Jakby tego było mało, albumy „Camel”, „Mirage”, „The Snow Goose”, „Moonmadness” i „Nude” otrzymujemy także w zupełnie nowych miksach stereo oraz 5.1. Ogromna szkoda, że w podobny sposób nie opracowano pozostałych płyt. Być może nie udało się odnaleźć taśm z zapisami wielośladowymi?

Jeśli chodzi o materiały wideo, to poza paroma klipami i fragmentami występów z TV znajdą się tam koncerty: BBC TV „The Old Grey Whistle Test” – 21 czerwiec 1975, Live at Hammersmith Odeon – 1 październik 1977 oraz film „Pressure Points”. Pudełko uzupełni oczywiście gruba książka oraz plakat.

Paweł Nawara

The box features 27 CDs & five blu-rays and includes newly remastered versions of every Camel album and single issued between 1973 and 1984, but also includes new stereo and 5.1 Surround Sound versions of five albums, as well as new mixes of three concerts; The Marquee Club, London 1974, Hammersmith Odeon 1976 and Hammersmith Odeon 1977.

The package also features previously unreleased outtakes from album recording sessions and BBC Radio ‘In Concert’ appearances from 1974, 1975, 1977 and 1981.

Emerging just in time to honour the 50th anniversary of their debut album, Air Born is a sprawling boxed set which, as the title implies, celebrates their years spent with MCA and Decca. This was not always a happy time in terms of the band's relationship with Decca; in particular, after Andy Ward suffered a mental health crisis and attempted suicide, Andrew Latimer wanted to put the band on hiatus for a while to give Ward a chance to recuperate, but heartlessly Decca demanded that Camel put out a new studio album anyway - and pressured them to make it commercially friendly on top of that - which is what led to the critical stumble of The Single Factor.
Still, musically speaking this covers the music which Camel built their legacy on and more besides. Full remasters (and, for some select albums, additional stereo remixes) of all the Camel studio releases from their debut to Stationary Traveller are, naturally, included, along with a range of supplementary material ranging from unreleased studio tracks through to full live performances.

Much of this stuff has emerged in one form or another as bonus tracks over time, but there are a few significant bits of material which are new to this release. The major scoop of the collection is the full demo tape the band recorded in between their debut album and Mirage, which finds early versions of almost all the Mirage tracks present - only Freefall from that album is missing, and instead we get The Traveller, a Uriah Heep-ish piece which seems to have been abandoned as being more in keeping with their debut album's sound than Mirage's. In terms of sound quality, the demo is top notch, and captures the band's musical growth since they recorded their self-titled album marvellously, forming a hitherto-missing link between that and Mirage.

As for the live material, this is largely a mixture of BBC sessions and material released elsewhere, though there are enhancements and additions here and there. Early live performances include the take on God of Light Revisited originally recorded for the Greasy Truckers - Live At Dingwalls Dance Hall release, a funky, Santana-influenced piece. Again, this has been fairly widely repackaged as a bonus track on some issue or other over the years.

BBC sessions here include a June 1974 recording showcasing the band fresh from the release of Mirage, a more expansive 1975 offering giving extensive extracts from The Snow Goose (with the band on excellent form and proving they didn't need the orchestra to evoken the album's magic live), their excellent appearance on The Old Grey Whistle Test, and a 1977 Sight and Sound In Concert appearance from the Rain Dances lineup primarily focused on that album but also including great takes on Snow Goose material, Never Let Go from the debut, and an absolutely stellar take on Lunar Sea from Moonmadness. Much of this material has shown up as bonus tracks or on bootlegs over the years, but it's nice to get it in fairly definitive versions here.

Rather than presenting A Live Record in either its original or expanded configurations, the box instead offers the complete original live recordings from the different shows which made up that release. This includes a full set from the Marquee Club in October 1974, in which the band both burn through excellent renditions of Mirage-era material and road test compositions which would later make it onto The Snow Goose. The sound quality on this is remarkably good - perhaps the best of any of the pre-Goose live offerings here - and it's interesting how the Snow Goose compositions differ to account for the lack of an orchestra in tow.

Naturally, there's also the Royal Albert Hall full performance of The Snow Goose with orchestra from 1975, which would form the basis of the second disc of A Live Record; this is enhanced by an encore performance of Lady Fantasy, skillfully adapted to account for the orchestra.

We also get a full concert set from the Hammersmith Odeon in 1976; previously only smatterings of this had been borrowed for the extended CD version of A Live Record or on some reissues of Moonmadness, but having the full show to hand in its original running order is excellent. There's a few technical issues audible - notably some faint buzzing on a few tracks which could be down to the original tapes having an issue or might be indicative of some of the band's equipment having a bit of a moment, but this is a mild blemish easily overlooked, especially since some care seems to have been taken here to tidy up the lives tapes as best as possible.

This live set is especially valuable since it provides a final showcase for the original lineup of Camel - some would say the classic lineup - prior to personnel shifts and their Rain Dances-era drift into a Canterbury-influenced direction. You get Latimer, Ward, Ferguson, and Bardens at the absolute top of their game, with a setlist drawn from some of the greatest albums not just in the Camel discography but in the progressive rock pantheon as a whole, with the setlist finally presented on disc more or less as it was conceived to be delivered onstage; when you think about it, that's absolutely fantastic.

The band return to the Odeon in 1977 for a barnstorming set which, along with some stray tracks from other venues rounding off the Live Record material. The 1977 Odeon show is the fullest document of the Rain Dances lineup live on this set, and it's absolutely superb. Between that and the tracks from Bristol and Leeds, the Rain Dances period ends up being the era of the band that's perhaps best-represented by live material here (with The Snow Goose period a close second).

Other live material in the collection includes a tightened-up reissue of the BBC session previously released as On the Road 1981 (including two tracks - Summer Lightning and Ice - not included on previous releases of the BBC session) and, lastly, a remaster of Pressure Points.

Most prog fans will have at least some of the material here - though the new mixes of Camel, Mirage, The Snow Goose, Moonmadness, and Nude are good enough to be worth dipping into (and the previous mixes are also presented so you can judge which you prefer) - but even Camel fanatics probably won't have all of it. If you've got significant gaps to fill in your Camel collection - or if the prospect of all those live goodies have you salivating - it's highly worthwhile, offering the lion's share of their output in one package.

Warthur

..::TRACK-LIST::..

CD 6 - Music Inspired By 'The Snow Goose':
1. The Great Marsh
2. Rhayader
3. Rhayader Goes To Town
4. Sanctuary
5. Fritha
6. The Snow Goose
7. Friendship
8. Migration
9. Rhayader Alone
10. Flight Of The Snow Goose
11. Preparation
12. Dunkirk
13. Epitaph
14. Fritha Alone
15. La Princesse Perdue
16. The Great Marsh

Bonus Tracks
17. Flight Of The Snow Goose (Single)
18. Rhayader (Single)

..::OBSADA::..

Andy Latimer - guitar, flute, vocals
- see Camel 1973-1984 line-ups

https://www.youtube.com/watch?v=yT07lhGikUA

Strony: 1 2 [3] 4 5 ... 49