Autor Wątek: THE DOORS - "L.A.WOMAN" (1971/2011)  (Przeczytany 564 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Techminator

  • Administrator
  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 733
    • Zobacz profil
THE DOORS - "L.A.WOMAN" (1971/2011)
« dnia: Wrzesień 15, 2023, 20:19:16 »
THE DOORS

Przypływem muzycznego geniuszu jest utwór 'Riders On The Storm', z metalicznie brzmiącą gitarą, frapującymi efektami burzy i natchnioną solówką fortepianu elektrycznego...
Genialne k...a!!!

FA

..::OPIS::..

"L.A. Woman" to ostatni album, na którym wystąpił Jim Morrison. Wokalista zmarł w lipcu 1971 roku, niespełna trzy miesiące po premierze longplaya. To zarazem pierwsze wydawnictwo The Doors, którego producentem nie jest Paul Rothchild. Co prawda był on początkowo zaangażowany w pracę, ale zrezygnował z powodu przygnębienia po śmierci Janis Joplin i rosnącego zirytowania słabnącym zaangażowaniem Morrisona. Miał też zastrzeżenia do nowego materiału zespołu, zwłaszcza utworu "Love Her Madly", który uważał za krok wstecz. Produkcją zajęli się ostatecznie sami muzycy i Bruce Botnick, który od początku pełnił rolę inżyniera dźwięku na ich albumach. Tradycyjnie w studiu zespołowi towarzyszył sesyjny basista - tym razem był to Jerry Scheff, znany ze współpracy z Elvisem Presleyem. Po raz pierwszy zespół zatrudnił także dodatkowego gitarzystę, Marca Benno, który zagrał w czterech utworach.

Zespół rejestrował utwory praktycznie na żywo, dogrywając później tylko dodatkowe partie klawiszy. Część materiału powstawała na bieżąco, już w studiu. Jednak zespół sięgnął też po starsze pomysły. "L'America" (skrót od "Latin America") został napisany rok wcześniej na zamówienie reżysera Michelangelo Antonioniego, na potrzeby filmu "Zabriskie Point", gdzie jednak ostatecznie nie został użyty. "Crawling King Snake" - bluesowy standard nieznanego autorstwa, spopularyzowany przez Johna Lee Hookera - oraz "The WASP (Texas Radio and the Big Beat)" były natomiast wykonywane przez zespół podczas koncertów już w poprzedniej dekadzie.

Pod względem muzycznym jest to bezpośrednia kontynuacja bluesowego stylu z "Morrison Hotel", ale i jego wzbogacenie. Oprócz oczywiście "Crawling King Snake", mocno bluesowo wypadają także takie utwory, jak świetny, energetyczny "Been Down So Long" (jedyny utwór The Doors bez klawiszy - Ray Manzarek gra na rytmicznej gitarze), wolne "Cars Hiss by My Window" i "The WASP" z mówionymi partiami wokalnymi, oraz rozpędzony, nieco knajpiany "L.A. Woman". Poza tym są tu fragmenty, nawiązujące do wcześniejszych dokonań grupy. "Love Her Madly" faktycznie brzmi jak nagranie z okresu, powiedzmy, "Waiting for the Sun" (pomijając bardziej przepity głos Morrisona), ale to naprawdę fajny, melodyjny kawałek. Podobnie jak pogodny "Hyacinth House" (w którym Manzarek podczas swojej solówki cytuje "Polonez As-dur op. 53" Fryderyka Chopina). Czymś ewidentnie nowym jest natomiast funkujący "The Changeling", w którym słychać wyraźny wpływ Jamesa Browna. Albo zróżnicowany "L'America", którego posępny początek i zakończenie kojarzą się nieco ze stylistyką Black Sabbath. Czy w końcu ten najważniejszy utwór - finałowy "Riders on the Storm". Choć inspiracją był utwór country "Ghost Riders in the Sky", muzycy stworzyli prawdziwe psychodeliczne arcydzieło, z dodającymi fantastycznego klimatu odgłosami burzy i jazzującymi partiami elektrycznego pianina.

"L.A. Woman" to doskonałe zwieńczenie dyskografii The Doors, a w każdym razie album, który powinien nim być*. Zespołowi zdecydowanie służy taka bluesowa stylistyka, słychać, że muzycy dobrze się w niej czują. Jednocześnie próbują tutaj nowych rzeczy, co też wspaniale im wychodzi. A nawet jeśli czasem robią krok wstecz, to jakość tych nagrań nie pozwala na krytykę.

Paweł Pałasz

Od czego by tu zacząć. Najlepiej od początku. Czyli od końca. Czyli "L.A. Woman". Pierwszy raz Doorsów usłyszałem kiedy miałem piętnaście lat, było to „Riders on The Storm”, a pierwszą płytą, którą poznałem w całości (kosztem kontrolnego spóźnienia się do szkoły) było „Alive, She Cried”, kilka miesięcy później, bo właśnie mniej więcej w tym czasie się ukazała. Od razu wiedziałem, że się polubimy. Moja mocna fascynacja The Doors trwała całe liceum i nawet nieco dłużej. Potem przyszli inni, ale na półce od dobrych kilku lat stoi cały komplet regularnych płyt grupy, oczywiście tych nagranych z Morrisonem, bo za „Other Voices” i „Full Circle” jakoś nie mogę się zabrać. Niedawno też odświeżyłem sobie ich koncert z Hollywood Bowl z 1968 roku - w wersji z obrazkami, nie to wykastrowane dwudziestokilkuminutowe coś, co wydano w 1987 roku w wersji audio (a teraz wchodzi w skład wydawnictwa „In Concert”). Pooglądałem jeszcze raz i dopiero teraz po latach uzmysłowiłem sobie jak mocno Doorsi tkwili w bluesie. Może na płytach studyjnych tego tak bardzo nie słychać, przynajmniej nie na tych pierwszych, ale właśnie koncert „Live at The Hollywood Bowl” udowadnia to bez najmniejszej wątpliwości.

„L.A. Woman” jest tą płytą gdzie blues ma bardzo dużo do powiedzenia – cover Johna Lee Hooker – "Crawling King Snake", są dwa własne regularne bluesy "Been Down So Long" i "Cars Hiss by My Window". Z drugiej strony jest to album soczyście rockowy. Brzmi mocno, konkretnie, jak chyba żaden przed nim, nawet „Morrison Hotel”, (klawisze Manzarka też już przestały piszczeć). I tak rock dał jej moc, a blues szlachetny połysk. „Riders on the Storm” pewnie znają wszyscy, a jeśli nie… to powinni poznać – mroczna opowieść o jakichś desprerados, rozgrywająca się podczas burzy, w strugach deszczu. Żwawy „Love Her Madly” był ostatnim singlem zespołu w pierwszej dwudziestce Billboardu (11-ste miejsce). W „L’America” Manzarek, który nigdy nie krył polskich korzeni, przemycił cos bardzo polskiego – w pewnym momencie słyszymy kilka taktów poloneza As-Dur Fryderyka Chopina. W całym tym zestawie najsłabiej wypada cover Hookera, własne kompozycje okazały się dużo lepsze do tego wcale nie potrzebowali się podpierać cudzą sztuką, bo swojej mieli i tak wystarczająco dużo, bez "Crawling King Snake" płyta trwałaby i tak ponad czterdzieści minut, co jak na ówczesne standardy było i tak hoho! z czubkiem. Poza tym wcale ta wersja zła nie jest, tyle, że własne kompozycje mocno ją przyćmiewają. Za to z psychodellii wiele nie zostało. Ociera się o nią może „Riders on The Storm”, a może i nawet nie? Może „The WASP”, ale chyba tylko dlatego, że taką psychodeliczną wersję wcześniej grali? („Alive, She Cried”). Koszmarna okładka, jedna z koszmarniejszych okładek w historii rocka, też na pewno nawet koło psychodelii nie stała. Grafika z podobiznami muzyków na żółtym tle, a to jeszcze w amarantowym obramowaniu. Samo zestawienie kolorów boli, a „uroda” całości jest mocno wątpliwa. Ale ta okładka jest nie tylko brzydka – jest też i znacząca – Doorsi w jednym rządku, bez wyróżniania kogokolwiek, a Jim zarośnięty jak małpa, zupełna antyteza symbolu seksu, za który go uważano. Zupełne przeciwieństwo okładki z pierwszej plyty, gdzie postać Morrisona dominuje nad innymi (Jim się o to wściekał, uważał, że są zespołem i wcale mu się nie należy specjalne traktowanie). Zresztą w czasie nagrywania „L.A.Woman” Jim nie był w rewelacyjnej formie fizycznej, przestał ćpać, ale zaczął pić i to głównie piwo, i to w dużych ilościach – przytył, zapuścił brodę.
Wraz z „L.A. Woman” grupa wkroczyła w lata siedemdziesiąte – nie da się ukryć, że trzeźwiejsze. Czas dzieci kwiatów się skończył. Heniuś nie żył, Janis też. Kto przeżył – ograniczał dragi i inne używki, zmieniał muzykę na bardziej uporządkowaną. Doorsów też to nie ominęło. Ich styl zaczął ciekawie ewoluować, ewidentnie zaczęło to ciążyć ku bluesowi, albo przynajmniej blues-rockowi - kto wie jakby się to dalej potoczyło, gdyby nie śmierć Jima. Chociaż kiedy krążek ujrzał światło dzienne, Morrison był już de facto był poza zespołem, a przyszłość grupy i tak stała pod znakiem zapytania. Można było co prawda liczyć, że Jim po raz kolejny zmieni zdanie, może nawet trochę przetrzeźwieje. Nie da się ukryć, że była to ekipa bardzo zależna od swojego frontmana – ich być, czy nie być zależało od Morrisona. O czym łatwo się przekonać śledząc dalsze ich dzieje – po śmierci Jima dwie nie najlepiej przyjęte płyty i szybki zgon. Dla reszty kolegów był on i błogosławieństwem, i przekleństwem. Z jednej strony był główną siłą napędową The Doors, a z drugiej strony jego skłonność do autodestrukcji i nieprzewidywalność nie raz, nie dwa zaburzały normalną działalność zespołu. Nigdy też nie było wiadomo jaki będzie koncert – czasami były to wielkie spektakle, a czasami zaćpany, albo pijany Morrison ledwo coś mamrotał na scenie. Znamienny był ostatni koncert Doorsów z Jimem 12 grudnia 1970 roku w Nowym Orleanie – mniej więcej do połowy wszystko szło jak najlepiej, ale w pewnym momencie Jim usiadł sobie gdzieś z boku sceny i tak został do końca występu, jakby coś w nim pękło, a koledzy musieli kończyć występ w trzech.

„L.A. Woman” było za to pierwszą płytą The Doors jaką kupiłem sobie na CD. A trzecią w ogóle – po dwóch płytach Kate Bush.

Wojciech Kapała

..::TRACK-LIST::..

1. The Changeling 4:19
2. Love Her Madly 3:19
3. Been Down So Long 4:39
4. Cars Hiss By My Window 4:10
5. L.A. Woman 7:52
6. L'America 4:35
7. Hyacinth House 3:10
8. Crawling King Snake 4:59
9. The WASP (Texas Radio And The Big Beat) 4:14
10. Riders On The Storm 7:15

..::OBSADA::..

Jim Morrison - vocals
Ray Manzarek - piano, organ; including Hammond organ on "The Changeling", "Hyacinth House" and "The WASP (Texas Radio and the Big Beat)"; Vox Continental on "Love Her Madly", and Rhodes piano on "L.A. Woman" and "Riders on the Storm"; rhythm guitar on "Been Down So Long"
Robby Krieger - lead guitar
John Densmore - drums (with brushes on "Cars Hiss by My Window"), tambourine on "Love Her Madly" and "Been Down So Long"

Additional musicians:
Jerry Scheff - bass
Marc Benno - rhythm guitar on "Been Down So Long", "Cars Hiss by My Window", "L.A. Woman" and "Crawling King Snake"

https://www.youtube.com/watch?v=7G2-FPlvY58
Hasta la vista, baby!