Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Wiadomości - Techminator

Strony: 1 2 [3] 4 5 ... 62
31
MILES DAVIS - THE COMPLETE COLUMBIA ALBUM COLLECTION (2009) [CD-MILES DAVIS AT FILLMORE (1970)]

W ciągu 1970 roku Miles Davis wielokrotnie gościł w należących do Billa Grahama salach koncertowych Fillmore East i Fillmore West, słynących raczej z występów rockowych gwiazd, takich jak Cream, Jimi Hendrix, The Allman Brothers Band czy Grateful Dead. Wówczas jednak Davis cieszył się uznaniem rockowej publiczności, dzięki swoim elektrycznym albumom "In a Silent Way" i "Bitches Brew". Jego koncerty w obu Fillmore'ach, gdzie występował przed rockowymi wykonawcami, również spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem. Na szczęście większość z nich została profesjonalnie zarejestrowana i prędzej lub później wydana na płytach. Na pierwszy ogień poszła seria czerwcowych występów z nowojorskiego Fillmore East, wydana cztery miesiące później na dwupłytowym albumie "At Fillmore".

W tamtym czasie Miles był już dobrze zgrany ze swoim nowym koncertowym septetem, w którego skład wchodzili Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette, oraz trzech świeżaków: saksofonista Steve Grossman, perkusjonalista Airto Moreira i organista Keith Jarrett. Na repertuar czterech występów, które odbyły się w dniach 17-20 czerwca, złożyły się głównie nowsze kompozycje, już z elektrycznego okresu. Część z nich nie była jeszcze wtedy opublikowana w wersjach studyjnych, a nawet gdy zespół sięgał po znane tematy, znacząco je zmieniał, każdego wieczoru grając inaczej (często ciężko je rozpoznać). Poza tym muzycy mieli zwyczaj płynnego przechodzenia pomiędzy poszczególnymi utworami, przez co ich występy sprawiały wrażenie jednego długiego jamu. Materiał na "At Fillmore" został dodatkowo zmiksowany przez Teo Macero, który wybrał najlepsze (oczywiście według niego) fragmenty z każdego z czterech występów i połączył je w cztery kompozycje trwające od trochę ponad dwudziestu dwóch do prawie dwudziestu ośmiu minut. Każda z nich wypełnia jedną stronę winylowej płyty, a zatytułowana jest od dnia, w którym została zarejestrowana ("Wednesday Miles", "Thursday Miles", itd.). Macero po raz kolejny udowodnił, że w cięciu i sklejaniu taśm jest prawdziwym mistrzem. Nie słychać tu żadnych cięć, przeskoków, ani różnic w brzmieniu. Można odnieść wrażenie, że zespół faktycznie wszystko zagrał w ten sposób, w jaki zostało to przedstawione na albumie.

Muzyka zawarta na "At Fillmore" to połączenie jazzowej swobody improwizacyjnej, momentami ocierającej się wręcz o freejazzową chaotyczność, z psychodelicznym nastrojem, oraz prawdziwie rockową ekspresją i ciężarem. Momentami (np. "Bitches Brew" z "Wednesday Miles", albo "Directions" z "Thursday Miles") zespół brzmi naprawdę agresywnie. Brak gitary całkowicie rekompensują przesterowane organy Jarretta, ostre partie elektronicznie przetworzonej trąbki Davisa i saksofonu Grossmana, oraz intensywne linie basu Hollanda, który w końcu przekonał się do gitary basowej (choć używał jej na zmianę z kontrabasem). A wymiata na tym instrumencie tak, że mógłby wpędzić w kompleksy większość uznanych rockowych basistów. Rockowo brzmi też mocna gra DeJohnette'a (świetnie urozmaicona i uzupełniona egzotycznymi perkusjonaliami Moreiry), zaś pianino elektryczne Corei dodaje psychodelicznego klimatu. "At Fillmore" to jednak nie tylko ciężkie fusion. Na zakończenie każdego setu pojawia się bardzo tradycyjnie jazzowy temat "The Theme", skomponowany przez Milesa jeszcze w czasach Pierwszego Wielkiego Kwintetu, zaś podczas piątkowego i sobotniego występu repertuar został poszerzony o ballady: standard z repertuaru Franka Sinatry "I Fall in Love Too Easily" (Miles nagrał swoją wersję na album "Seven Steps to Heaven"), oraz "Sanctuary". Fajnie urozmaica to całość.

Jeżeli ktoś wolałby posłuchać jak te występy brzmiały naprawdę, powinien sięgnąć po wydany w 2014 roku boks "Miles at the Fillmore", wchodzący w skład serii "The Bootleg Series". Na czterech płytach kompaktowych zmieszczono nie tylko kompletne rejestracje czterech czerwcowych występów w Fillmore East, ale także trzy utwory ("Paraphernalia", "Footprints", "Miles Runs the Voodoo Down") z występu w Fillmore West, który odbył się dwa miesiące wcześniej, 11 kwietnia, jeszcze bez Jarretta w składzie.

Paweł Pałasz

..::TRACK-LIST::..

Miles Davis At Fillmore (1970):

CD 1:
Wednesday Miles
1. Directions 2:29
2. Bitches Brew 0:53
3. The Mask 1:35
4. It's About That Time 8:11
5. Bitches Brew/The Theme 10:54

Thursday Miles
6. Directions 5:35
7. The Mask 9:49
8. It's About That Time 11:20

CD 2:
Friday Miles
1. It's About That Time 9:01
2. I Fall In Love Too Easily 1:59
3. Sanctuary 3:43
4. Bitches Brew/The Theme 13:08

Saturday Miles
5.It's About That Time 3:43
6. I Fall In Love Too Easily 0:53
7. Sanctuary 2:49
8. Bitches Brew 6:56
9. Willie Nelson/The Theme 7:56

..::OBSADA::..

Trumpet - Miles Davis
Soprano Saxophone - Steve Grossman
Organ - Keith Jarrett
Percussion - Airto Moreira
Drums - Jack DeJohnette
Electric Bass, Acoustic Bass - Dave Holland
Electric Piano - Chick Corea

https://www.youtube.com/watch?v=2Hfrd1OrRws

32
Zespoły / NARBO DACAL - ELYSIUM NOW (2023)
« dnia: Października 13, 2024, 16:36:38  »
NARBO DACAL - ELYSIUM NOW (2023)

Narbo Dacal poznałem przy okazji ich trasy z Hydra i Las Trumien, która jakiś czas temu przemieszczała się przez Polskę. Wdziałem ich przy okazji krakowskiego koncertu, który był jednym z pierwszych ich występów ever.

Bardzo fajnie wtedy wypadli mając na koncie jedynie EP, dlatego czekałem na debiut z niecierpliwością. I się doczekałem. „Elysium Now” jest przez mnie słuchane od dość dawna i cieszy mnie niezmiernie przy każdej okazji obcowania z tą muzyką. Ale jak nie znacie tego zespołu to należy się Wam jakieś wprowadzenie. Co gra Narbo Dacal? Na mój gust jest to jakaś mieszanka stoner sludge doom rocka metalu z niewiastą o pięknym głosie za mikrofonem. Warto też nadmienić, że owa pani obsługuje też bas. Po tej definicji można by się spodziewać dość mocnego muzycznego zamieszania. I tak też trochę jest.

Kawałki różnią się między sobą dość sporo i możliwe, że wynika to z ogromu muzyki pochłanianej przez członków tej kapeli. Przeróżne inspiracje na pewno grają tu kluczową rolę. Ale co ciekawe, nie brakuje tej muzyce klimatu. Lekko narkotyczny, hipnotyczny, wciągający nastrój dominuje na tym materiale. Mimo, że nie do końca wszystko mi tu gra tak jakbym sobie tego życzył, to właśnie ten przedziwny klimat każe mi wracać w kółko do tego wydawnictwa. Nie będę ukrywał: sam jestem zaskoczony. Dlatego polecam sobie samemu sprawdzić „Elysium Now”, bo nawet jeśli „na papierze” ta kapela nie brzmi dla Was za dobrze, to jest spora szansa, że mimo wszytko ta muzyka Was pochłonie tak jak mnie.

Czekam też z niecierpliwością na trasę koncertową z Wij, która odbędzie się początkiem przyszłego roku i na szczęście będzie też sztuka w moim mieście, więc zamierzam się na tym wstępie pojawić i zobaczyć jak oczaruje mnie muzyka z „Elysium Now” na żywo.

Pathologist

Narbo Dacal to dość młody krakowski zespół. Trio, na czele którego stoi Eliza "Eli" Ratusznik - wokalistka i basistka zarazem. Być może niektórym znana z zespołu Autrowersja. Resztę składu uzupełniają perkusista Bartek i gitarzysta Drut. Podobno obaj panowie związani są z metalowo-punkowymi scenami zasilając rożne kapele w różnym czasie, chociażby Owls Woods Graves, Face of Hate, Dizel, Inkwizycja, Tripis, Goblin Market, Mikirurka. I tak oto Narbo Dacal kreuje swój samozwańczy gatunek określany mianem "(be)witching metal".

Po kilku singlach i EP, "Elysium Now" jest debiutanckim albumem zespołu zarejestrowanym w studiu No Solace pod okiem Mikołaja Żentary (M.) znanego z zespołu Mgła. Zapewne pan M. zna się z perkusistą Narbo Dacal chociażby ze współtworzenia Owls Woods Graves, więc współpraca się układała. Muzycznie mamy tutaj interesującą mieszankę wolnych, przytłaczających sludge metalowych riffów i post-metalowych zagrywek oraz melodii. Co mnie wcale nie dziwi, gdyż ostaniami czasy polskie podziemie nasyca się coraz bardziej kapelami łączącymi sludge metal lub black metal z post-metalem. A dodatkowo Narbo Dacal zawiera także właśnie black metalowy pierwiastek, który miejscami odpowiada za przyśpieszenie instrumentarium. Z jednej strony mamy potężne gitarowe uderzenia, gruchoczące kości i dość szybkie agresywne akordy. A z drugiej strony psychodeliczne gitarowe pasaże i dziwaczne melodie. Na uwagę zasługuje fakt posiadania dobrych i rozbudowanych aranżacji perkusyjnych, gdyż utrzymanie rytmiki takiego miszmaszu jest nie lada wyzwaniem. Tym bardziej jeśli tematy przeplatają się nieoczekiwanie i są zaskakujące.

Ku określeniu (be)witching metal skłaniają bez wątpienia dziwaczne manieryzmy wokalne Eli. Wokalistka w znacznej mierze śpiewa dość psychodelicznie i mrocznie, czasem celowo infantylnie. Czysto ale jakby na haju, jakby w jakimś mistycznym transie. Przynajmniej tak odbieram ten sposób frazowania urozmaicany pełnymi furii blackowymi wrzaskami (jak w "Devil's Snare"), a nawet folkowymi zaśpiewami ("Forget Me Not").

Narbo Dacal to kolejny zespół, który dowodzi temu, że muzyka metalowa nie stoi w miejscu. Ani tym bardziej nie uwstecznia się, a stale ewoluuje i staje się częściej eklektyczna. Owszem ortodoksi będą kręcić nosem i poddawać negatywnej krytyce, ale młodsze pokolenia są już bardziej otwarte na rożne innowacje muzyczne. Chociaż już w latach 90. w polskim podziemiu były kapele z kobietami na wokalach, które wnosiły wówczas coś nowego swoim czystym śpiewem w kategorii ówczesnego doom metalu. Chociażby niedoceniony Stonehenge, czy Graviora Manent (potem zwany Undish).

Paweł 'Pavel' Grabowski

How like a beautiful woman is a flower: the object of everyone’s gaze while vibrant and young, only to be abandoned once their blossoms wither and fade. Yet through all that they enfold an inner core known only to themselves: powerful, transcendent, holy. Eli’s achingly beautiful singing drives the album, filled with an otherworldly mix of vulnerability and rage. And the band’s music weaves around her voice in an off-kilter, sinuous, sometimes menacing, sometimes tender embrace.

Dave Aftandilian

..::TRACK-LIST::..

1. Passion Flower 08:01
2. Roses 05:06
3. Devil's Snare 05:32
4. The Vase 07:10
5. The Last Straw 07:14
6. Forget Me Not 07:32

..::OBSADA::..

Eli - voc, b
Drut - g
Bartek - dr
Guitar solo in 'Devil's Snare' - 7Wolf7

https://www.youtube.com/watch?v=LhrsBQpmxdw

33
Zespoły / KAZIK & KWARTET PROFORMA - PO MOIM TRUPIE (2024)
« dnia: Października 10, 2024, 22:03:44  »
KAZIK & KWARTET PROFORMA - PO MOIM TRUPIE (2024)

Po niemal dokładnie siedmiu latach od premiery ostatniego wspólnego albumu, Kazik Staszewski powraca do grania z poznańskim Kwartetem ProForma. Przed wakacjami miały premierę utwory “Rudy 102” i “23 minuty”, a 27 września ukazał się cały album “Po moim trupie”.

To pierwsze wspólne wydawnictwo Kazika i zespołu Kwartet ProForma od roku 2017 – wówczas wydany album “Tata Kazika kontra Hedora” uzyskał status Złotej Płyty. Teraz muzycy powracają do wspólnego grania z nową energią i mocnymi tekstami.

Nowe wydawnictwo zawiera 13 premierowych utworów napisanych i zaśpiewanych przez Kazika Staszewskiego. Muzyczna cała paleta doznań – od lirycznych ballad po mocne komentarze. Nie brakuje nawiązań społeczno-politycznych, jakże charakterystycznych dla Kazika, ale są też wyznania miłosne i ironiczne komentarze. Wszystkiemu towarzyszy fantastyczna oprawa instrumentalna w wykonaniu muzyków Kwartetu ProForma.

Album powstał w studio OkoLitza w Poznaniu, należącym do Roberta Litzy Friedricha, muzyka Luxtorpedy, Acid Drinkers i wieloletniego współpracownikiem Kazika. Za produkcję odpowiadał Sebastian Włodarczyk.

..::TRACK-LIST::..

1. 23 minuty
2. Rudy 102
3. Wudensje
4. Uciekam z Polski
5. Smrut
6. Dym
7. Toruń
8. Autoportret
9. Łącznik z Lanzarote
10. Powiedz co myślisz
11. Rodzina
12. Co najlepszego zrobiłaś
13. Koniec radości

..::OBSADA::..

Saxophone - Mariusz Godzina
Trombone - Jarosław Ważny
Trumpet - Janusz Zdunek
Vocals, Saxophone, Lyrics By - Kazik Staszewski
Drums, Noises [Przeszkadzajki] - Marek Wawrzyniak
Electric Guitar - Piotr Lembicz
Keyboards, Vocals - Marcin Żmuda
Acoustic Guitar, Vocals - Przemyslaw Lembicz
Bass Guitar, Contrabass, Vocals - Wojciech Strzelecki

https://www.youtube.com/watch?v=mG-6BairILk

34
Zespoły / AGNI HOTRA - PROTECT YOUR FRIENDS (1995/2022)
« dnia: Października 10, 2024, 21:51:31  »
AGNI HOTRA - PROTECT YOUR FRIENDS (1995/2022)

Pierwsze demo nagrywają w lutym 1995 w Yamaha Studio, w Warszawie (realizatorem był Krzysztof Palczewski) i wydają własnym sumptem na kasecie.
Materiał pokazał ogromny potencjał tkwiący w zespole, zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej a zespół zaczął zyskiwać coraz większa popularność na scenie niezależnej.

Wydanie zawiera nowy audio master oraz nową szatę graficzną nad którą pracował sam Jarek Składanek.
W bonusie na CD mamy nigdzie wcześniej nie publikowane, archiwalne numery live z 1995 roku.
Wersja limitowana zawiera dodatkowo specjalny slipcase! Pierwsze 50 sztuk

Agni Hotra to zespół działający w połowie lat dziewięćdziesiątych, który jako pierwszy w naszym kraju mógł być nazwany mianem zespołu Straight Edge, był także silnie powiązany z Międzynarodowym Ruchem Świadomości Kryszny. Ich pierwsze demo, pierwotnie wydane na kasecie własnym sumptem zespołu w 1995 roku, nosi tytuł Protect Your Friends i zostało wznowione po raz pierwszy na CD dzięki Spook Records w roku zeszłym.

Agni Hotra na scenie hardcore/punk jest nazwą bardzo szanowaną, a demo Protect Your Friends uważane za kultowe. Materiał został na nowo zmasterowany w 2017 roku na potrzeby wydawnictwa winylowego i z tym brzmieniem możemy też usłyszeć utwory na srebrnym krążku. Utwory z demo brzmią oczywiście staromodnie, ale po odświeżeniu ścieżek materiał nabrał życia i mocy. Do dania głównego na wydawnictwie Spook Rec dodano kawałki w wersji live, również z ‘95 roku, które wstydu nikomu nie przynoszą i są bardzo fajną reminiscencją minionych, scenicznych czasów. Muzycznie kapela była mocno zapatrzona w zespoły również powiązane z wiarą Hare Kryszna, np. 108 lub bardzo lubianym przeze mnie Shelter. Teksty zespołu łączą typową hardcorową, społecznościową stylistykę z tekstami zaangażowanymi religijnie, co daje bardzo ciekawy efekt końcowy nawet dziś. Kultura starożytnego wschodu zawsze mnie ciekawiła i połączenie jej z muzyką agresywną uważam za arcyinteresujące. Co prawda, zespół wstawki te traktował jako coś poważniejszego niż tylko urozmaicenie utworów, ale summa summarum wyszło ciekawie i dosyć ponadczasowo. Muzycznie, poza wpływami wspomnianych 108 i Shelter, słyszę tu dużo polskiej sceny groove i napinki HC. Nasza scena muzycznie kształtowała się dosyć długo i moim zdaniem jej początki wcale nie są czyste gatunkowo. Słychać, że Agni Hotra czerpała z Helmet, Biohazard i innych, które, jak by nie patrzeć, były wtedy mainstreamem. Zaowocowało to powstaniem w naszym kraju takich płyt, jak Fairplay zespołu Flapjack, 2 i 3 Illussion czy How To Get Your Band Noticed? i We Cant’t Skate zespołu Dynamind. Słyszę w Protect Your Friends wiele punktów zbornych z tymi materiałami, co pewnie zdenerwuje scenowców. Inspiracje były podobne, sceny inne, a materiał znajdujący się na demo Agni Hotra miał predyspozycje, by stać się znacznie bardziej popularny, niż był, czego najlepszym przykładem jest Jaśniejsze od 1000 Słońc z polskim tekstem i bardzo melodyjną linią wokalną. Choć oczywiście można się ze mną nie zgodzić.

Brzeźnicki

Special edition of historic demo from 1995. New remaster and additional unreleased live tracks from 1995.

..::TRACK-LIST::..

1. Protect Your Friends
2. Back To Godhead
3. Jaśniejsze od 1000 Słońc
4. Warriors Outro

Bonus Tracks:
5. Protect Your Friends live 95
6. Back To Godhead live 95
7. Jaśniejsze od 1000 Słońc lice 95
8. Warriors live 95

..::OBSADA::..

Bartek Żółkoś - vocals
Jarek Składanek - bass
Robert Stajszczak - drums
Hubert Pilich - guitar

https://www.youtube.com/watch?v=6rSFM-4uQD0

35
Zespoły / EDIP AKBAYRAM DOSTLAR - NICE YILLARA GÜLÜM (1982/2016)
« dnia: Października 10, 2024, 21:44:37  »
EDIP AKBAYRAM DOSTLAR - NICE YILLARA GÜLÜM (1982/2016)

Bardzo ale to bardzo niedoceniony krążek...

..::OPIS::..

The third album by Turkish psychedelic singer Edip Akbayram, originally released in 1982, really ramps up the silly synthesizers. Hear whooshy '80s Rolands, vocals run through a harmonizer, and tons of totally tubular bass popping - it's easy to hear the boundaries of the western intros and breaks. Ever wish Knight Rider's KITT could drive to İstanbul? Take a ride on cheesy synthesizers with Edip at the wheel!

Trzeci album tureckiego psychodelicznego piosenkarza Edipa Akbayrama, pierwotnie wydany w 1982 roku, naprawdę rozkręca głupie syntezatory. Usłysz szumiące Rolandy z lat 80., wokale przepuszczane przez harmonizer i mnóstwo całkowicie tubowego basu - łatwo usłyszeć granice zachodnich intro i breaków. Czy kiedykolwiek chciałeś, aby KITT z Knight Rider mógł pojechać do Stambułu? Przejedź się tandetnymi syntezatorami z Edipem za kierownicą!

..::TRACK-LIST::..

1. Nice Yıllara Gülüm 4:20
2. Aman Kerem 3:13
3. Darmadağın 3:08
4. Kibar Gelin 2:41
5. Sinesine Vura Vura 4:08
6. Değmen Benim Gönlüme 4:36
7. Hasretinle Yandı Gönlüm 3:39
8. Bitliste Beş Minare 2:26
9. Cana Kurban 2:30
10. Şirin Nar 2:31

https://www.youtube.com/watch?v=f7qejjmm7jM

36
Zespoły / Soul Asylum - Slowly But Shirley (2024)
« dnia: Października 10, 2024, 21:39:18  »
Soul Asylum - Slowly But Shirley (2024)

Soul Asylum to amerykański zespół rockowy założony w 1983 w Minneapolis (Minnesota, USA). Zespół tworzyli gitarzysta Dan Murphy, basista Karl Mueller (zmarł w 2005, zastąpiony przez Tommy'ego Stinsona), wokalista i gitarzysta Dave Pirner oraz perkusista Grant Young (obecnie Michael Bland). Soul Asylum wydało szereg płyt, m.in. Clam Dip & Other Delights, Grave Dancers Union, w 2004 roku ukazał się album After the Flood: Live from the Grand Forks Prom, June 28, 1998. W 2006 zespół nagrał płytę The Silver Lining, a w 2012 Delayed Reaction. Wstawka zawiera najnowszy, trzynasty album studyjny zespołu.

Title: Slowly But Shirley

Artist: Soul Asylum

Country: USA

Year: 2024

Genre: Rock

..::TRACK-LIST::..

1. The Only Thing I'm Missing
2.High Road
3.You Don't Know Me
4.Freeloader
5.Tryin' Man
6.Freak Accident
7.If You Want It Back
8.Waiting on the Lord
9.Trial By Fire
10.Makin' Plans
11.Sucker Maker
12.High & Dry

37
Zespoły / KITE PARADE
« dnia: Października 10, 2024, 21:36:25  »
KITE PARADE

I. The Way Home (2022):

1. Letting Go (7:16)
2. Strip the Walls (6:05)
3. This Time (5:57)
4. Suffer No Longer (4:57)
5. Going Under (4:35)
6. The Way Home (4:45)
7. Stranded (14:47)

Andy Foster - Vocals, Guitars, Bass, Saxophone, Keyboard Programming

with:
Nick D’Virgilio - Drums (tracks 1,2,3,5 & 7)
Joe Crabtree - Drums (tracks 4 & 6)
Russell Milton - Bass (tracks 2 & 6)
Andy Marlow - Bass (track 4)
Roger Xavier - Guitar (track 6)
Steve Bradford - Piano (track 4)
Phillipa Sen - Female Voice (track 5)

1 marca nakładem wytwórni White Knight Records ukazał się debiutancki album brytyjskiej grupy o nazwie Kite Parade zatytułowany „The Way Home”. I pewnie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie nazwiska osób, które pomagały liderowi Kite Parade, Andy Fosterowi, w nagraniu tej płyty: miksem i masteringiem zajął się Rob Aubrey (m.in. Big Big Train, IQ), w pięciu utworach na perkusji zagrał Nick D’Virgilio, w dwóch pozostałych Joe Crabtree (ex-Pendragon, Wishbone Ash), a teksty napisał Steve Thorne.

I można by pomyśleć, że Kite Parade to kolejna z wielu objawiających się ostatnio supergrup, lecz de facto jest to raczej kreatywne alter ego Andy'ego Fostera lub, jak kto woli, jego jednoosobowy projekt (oprócz perkusji gra on na prawie wszystkich instrumentach oraz śpiewa we wszystkich utworach). Skomponowane przez niego utwory urodziły się z fascynacji tym wszystkim, co progresywno-rockowe. A pasja ta pojawiła się dzięki „syndromowi starszego brata”, który swoją bogatą kolekcją płyt zaszczepił u Andy’ego fascynację twórczością Yes, Supertramp i Genesis. W dodatku „The Way Home” to bardzo ‘angielski’ w swoim brzmieniu album upodabniający stylistykę Kite Parade do takich zespołów, jak It Bites, Kino, Darwin’s Radio, Mr. So & So i Moria Falls (czy ktoś jeszcze pamięta te trzy ostatnie?).

Zadziwia naturalna lekkość poszczególnych utworów, zwiewne figury melodyczne i łatwość, z jaką Andy buduje klimat. Całość brzmi zadziwiająco dojrzale. Album ma w sobie wszystko, co powinien mieć dobry (neo)progresywny krążek: potencjalny przebój („Letting Go”), obowiązkową balladę („Suffer No Longer”) oraz epicką minisuitę (zamykająca całość kompozycja „Stranded”). Ma także swój klimat, wypełniające go utwory są wysmakowane i nie ma wśród nich nietrafionych numerów. Mało tego, wszystkie nagrania mają duży walor melodyjności, są przystępne i potrafią zaciekawić. Zawierają one mnóstwo finezyjnie zagranych partii instrumentalnych (solówki na gitarze, syntezatorach i saksofonie, nie mówiąc już o mistrzowskiej grze perkusistów), a nasz bohater obdarzony jest niezwykle miłym i ciepłym głosem, do złudzenia przypominającym Johna Mitchella. Jak na debiutanta całkiem nieźle, prawda?

Myślę, że Andy Taylor może być dumny z tej płyty. Ma ona wspaniałą cechę, która sprawia, że przy każdym kolejnym przesłuchaniu wydaje się ona coraz lepsza i brzmieniowo bogatsza. Jest przy tym przystępna, nowocześnie brzmiąca, pełna ciekawych pomysłów, potężnych refrenów, a finałowemu 15-minutowemu progresywnemu epikowi „Stranded” niewiele brakuje do tego, by postawić go w jednym szeregu z najlepszymi klasykami brytyjskiego neoprogresywnego rocka.

Artur Chachlowski

II. Retro (2023):

1. Retro
2. Speed Of Light
3. Wonderful
4. Shadows Fall
5. Under The Same Sun
6. Merry-Go-Round

Andy Foster - Vocals, Guitars, Bass, Saxophone, Keyboard Programming

with:
Nick D’Virgilio - Drums (tracks 1,2,3,4 & 6)
Joe Crabtree - Drums (track 5)
Russell Milton - Bass (track 5)
Vladimir Kurganov - Fretless Bass (track 4)
Steve Bradford - Hammond Organ Solo (track 5)
Daz Atkinson - Guitar Solo (track 5)
Jessica Chambers - Backing Vocals (track 6)

Czytaliście recenzję wydanej równo rok temu debiutanckiej płyty „The Way Home” grupy Kite Parade? Odsyłam Was do tego tekstu, gdyż znajdziecie w nim syntezę tego, czym w istocie jest muzyka tej brytyjskiej formacji. Teraz trzymam już w ręku album nr 2 w dorobku Kite Parade i poniżej zajmę się szczegółowym opisem jego zawartości. Ale zanim to nastąpi, kilka zdań natury ogólnej. „Retro” wydaje się muzycznym sequelem poprzedniej płyty. Z tym, że jeszcze bardziej dojrzałym, brzmieniowo jeszcze wspanialszym i – pomimo swojego tytułu oraz staromodnych atrybutów na okładce – w swojej stylistyce jeszcze bardziej ‘neo’ niźli poprzedni krążek. Nie tylko znajdziemy tu świetne, zapadające w pamięć melodie, ale ogólnie album jest bardziej spójny, jak i bardziej złożony pod względem dynamiki i produkcji. Cieszy uszy jak nie wiem co!

Na nowej płycie Kite Parade rozwinął się i przekształcił z projektu nagraniowego w regularny zespół (podobno niebawem ruszy w pierwszą trasę koncertową). Zasadniczo nie zmienił się skład. Jak pamiętamy, Kite Parade to muzyczne dziecko mieszkającego w Somerset w Anglii Andy Fostera, który praktycznie sam gra na większości instrumentów (w tym także na saksofonie). I na płycie tej słychać jak świetnym jest muzykiem. A przy tym jak znakomicie sprawdza się też w roli wokalisty. Towarzyszy mu, podobnie jak na debiutanckiej płycie, dwóch renomowanych perkusistów: Nick D'Virgilio (Big Big Train, Spock’s Beard) i Joe Crabtree (Wishbone Ash, ex-Pendragon), a także, szczególnie w rozbudowanym instrumentalnie utworze „Under The Same Sun”, kilku gościnnie występujących muzyków (m.in. Russell Milton na basie, Steve Bradford – organy Hammonda i Daz Atkinson – gitarowe solo). Całość zmiksował Rob Aubrey (ten od Big Big Train, IQ, Pendragonu, Cosmografu, Spock’s Bead i innych) i jego rękę wyraźnie, podkreślam: wyraźnie!, słychać na tej płycie.

Album rozpoczyna się utworem tytułowym i to od wysokiego C. Najpierw rozlegają się głosy z jakiegoś komercyjnego zakupowego kanału telewizyjnego, do których dołączają potężne gitarowe riffy i wirujące linie klawiszy oraz nabijające rytm uderzenia perkusji Nicka D’Virgilio, a następnie pojawia się momentalnie przykuwający uwagę krystalicznie czysty wokal Andy'ego. To bardzo żwawy opener, który opowiada o walce z konsumpcjonizmem, o tym jak wszechwiedzący „eksperci” bombardują nas produktami, które mają rzekomo zmienić nasze życie. „Retro” jest świetnym pomysłem na rozpoczęcie albumu. To żywy, chwytliwy i nośny utwór umiejętnie zapraszający słuchacza do wejścia w świat brzmień i dźwięków, które Kite Parade ma do zaoferowania na nowej płycie. Skojarzenia momentalnie biegną w stronę takich grup, jak It Bites, Frost*, Jadis i Lifesigns. I tak już pozostanie do samego końca płyty…

Rozlegający się jakby spoza muzycznego kadru głos kontrolera kosmicznego centrum dowodzenia rozpoczyna utwór nr 2 – „Speed Of Light”. Napędzony jest on mięsistym, lekko funkującym basem, finezyjną grą perkusji i grających ze strzelistym rozmachem syntezatorów. Do tego dochodzi nutka elektroniki i niezwykle nośny refren, poza tym kilka zaskakujących zmian tempa, umieszczone gdzieś w połowie jazzrockowe gitarowe solo, którego nie powstydziłby się sam mistrz Holdsworth, odrobina instrumentalnego zapętlenia i wreszcie finałowy powrót do refrenu przeradzającego się w epicki finał. Duże brawa za tę kompozycję.

Majestatycznie prezentuje się nagranie nr 3 – „Wonderful”. Zaczyna się spokojnie, od subtelnej gitary akustycznej i delikatnego, jakby zasmuconego śpiewu. Foster apeluje, byśmy zrobili coś dla naszej planety, coś takiego, by pozostawić nasz piękny świat nietknięty, aby przyszłe pokolenia mogły nadal się nim cieszyć. Po kilkudziesięciu sekundach ten powolny, balladowy nastrój stopniowo zyskuje głębię, a gitara, bas, perkusja i klawisze łączą się w złożony i bogaty pejzaż dźwiękowy z kilkoma przeuroczymi progresywnymi pasażami. Śpiew Fostera unosi się na tle ujmujących sekwencji gitarowo-klawiszowych akordów. To bardzo mocny punkt programu tego albumu.

Podobnie rzecz ma się z kolejnym utworem – „Shadows Fall”. Rozpoczyna się od dzwonów i odgłosów nagrzanej słońcem łąki, niczym w słynnym „High Hopes”. Ale po zaledwie 20 sekundach dźwięki akustycznej gitary i spokojny wokal zabierają nas w trwającą prawie 10 minut nieprzewidywalną muzyczną podróż, w której czai się mnóstwo niespodzianek. Jest tu solówka na saksofonie, która znowu na myśl przywodzi stare produkcje Pink Floyd, jest tu długi, imponujący fragment instrumentalny oparty na sekwencji klawiszy kreujących bogatą paletę nastrojów, jest soczyste gitarowe solo, jest wreszcie kolejny nośny refren i niesamowite harmonie wokalne. Jest refleksja nad życiem, nad każdym szybko przemijającym dniem, kiedy to wieczorne „cienie kładą się na trawie”. Warstwa liryczna idealnie współgra z muzyką, czyniąc z tego utworu niezwykle podniosły hymn o tym, że powinniśmy starać się jak najlepiej przeżyć własne życie. Mocna rzecz, lecz, jak dla mnie, utwór ten niepotrzebnie tak szybko się wycisza, gdyż jego finał posiada nie do końca chyba wykorzystany potencjał.

Teraz nadchodzi czas na najbardziej poprockowo (przynajmniej w sekcji wokalnej) prezentujący się utwór na płycie. To „Under The Same Sun”. Stylistycznie brzmi jakby skrzyżowanie Lifesigns z RPWL. Być może ta subtelna brzmieniowa wolta wynika z innego składu personalnego muzyków pojawiających się w tym akurat utworze. Szalejący na perkusji Joe Crabtree i Russell Milton na basie zapewniają solidną podstawę, pozwalając na gitarowe loty w wykonaniu Daza Atkinsona i pulsującą solówkę organów Hammonda w wykonaniu Steve'a Bradforda, która pojawia się w szalonej końcówce tej sympatycznej kompozycji.

No i dochodzimy do finału płyty. Stanowi go trwająca niemal kwadrans wielowarstwowa kompozycja „Merry-Go-Round”. Cudowna rzecz. To prawdziwa muzyczna epopeja z gatunku takich, jakie kochają prawdziwi wyznawcy prog rocka. Początkowo wydaje się być dostojną balladą malowaną w pastelowych odcieniach, pierwsza część utworu rozdziera serce swoim smutkiem i oparta jest na łkających pociągnięciach gitary i przejmującym śpiewie Fostera. Ta dostojna, jakby trochę ospała atmosfera zmienia się w dalszej części utworu. Mniej więcej w jego połowie pojawia się jakby wzięta z innej muzycznej bajki szybka sekcja wokalna, która radykalnie kontrastuje z sekcją otwierającą. Podczas gdy zmiana nastroju na zdecydowanie żwawszy i lżejszy wydaje się mocno szokująca przy pierwszym przesłuchaniu, wszystko nabiera właściwego sensu i układa się w logiczną całość po kilku odtworzeniach, szczególnie, gdy przekonujemy się, że kompozycja ta kończy się chwytającym za serce, podniosłym od swojego epickiego patosu, triumfalnym dźwiękowym marszem, który zamyka album. Nie ma tu żadnych zbędnych technicznych, instrumentalnych popisów, ale zapewniam, że zapoczątkowany solówką saksofonu finał z fantastyczną partią gitary osadzoną na epickich brzmieniach syntezatorów zapada w pamięć na bardzo, bardzo długo.

„Retro” to bardzo przyjemny, melodyjny i przystępny progrockowy album, który zdecydowanie podnosi poprzeczkę w stosunku do, skądinąd, udanego debiutu grupy Kite Parade. Mamy tu bardzo dobre, bez wyjątku, utwory, które imponują potężnymi refrenami, świetnym instrumentarium i produkcją utrzymaną na najwyższym poziomie. Andy Foster z niebywałą lekkością i wdziękiem prezentuje ciekawe neoprogresywne pomysły, nie rezygnując z wrodzonej zdolności do wyczarowywania ładnych, zapadających w pamięć, melodii. Dlatego też ten album to pozycja obowiązkowa dla stych łuchaczy, którzy cenią prog rocka za jego wyrazistą stronę melodyczną, a przy okazji ukochali sobie miękkie, lecz wyraziste, neoprogresywne brzmienia, których korzeni należy szukać w latach 90. XX wieku, w złotej erze dla odrodzenia brytyjskiego progresywnego rocka.

Artur Chachlowski

III. Disparity (2024):

1. Fraternal Angels
2. Open Your Heart
3. Is this All there Is?
4. This World is Mine
5. Broken
6. Forgotten Youth
7. Is there Hope?
8. Make it Beautiful
9. Listen to the Angels

Andy Foster - vocals, guitars, bass, saxophone, keyboard programming

With:
Jimmy Pallagrosi - drums
Marcin Palider - bass
Christina Booth (Magenta) - vocals
Lyndsey Ward - vocals

Pamiętam jak mniej więcej półtora roku temu zachwyciłem się poprzednią płytą grupy Kite Parade pt. „Retro” i umieściłem ją w moim Top 10 ulubionych albumów AD 2023. Była to dla mnie jedna z najmilszych muzycznych niespodzianek zeszłego roku i nie ukrywam, że wiadomość o premierze nowego wydawnictwa (4 października br.) zelektryzowała mnie do tego stopnia, że wyprosiłem w wytwórni White Knight Records nadesłanie materiału promocyjnego i to z dużym wyprzedzeniem.

Dzięki temu miałem okazję zapoznać się z muzyczną zawartością krążka „Disparity” na długo przed jego oficjalną premierą. I co? Powiem tak: z całą pewnością rozczarowania nie ma. Ale chyba nowej płycie nie udało się zbliżyć do wysoko zawieszonej albumem „Retro” poprzeczki. 9 utworów, 40 minut z sekundami – tej płyty słucha się z ogromną łatwością, gładko i przyjemnie… No właśnie, czasami zbyt gładko. Całość jest dobrze poukładana, ugłaskana i uczesana… Chwilami aż za bardzo. I brzmi, niczym wzorzec metra w Sevres, jako perfekcyjny przykład typowo brytyjskiego prog rocka. A może raczej pop/prog rocka? Takiego zbliżonego do stylu grupy It Bites.

Bo właśnie z muzyką It Bites album „Disparity” kojarzy mi od pierwszej do ostatniej minuty. Przez cały czas lider i kompozytor, Andy Foster, epatuje nas charakterystycznymi melodyjnymi harmoniami i jego pomysł na nową płytę był taki, że postanowił położyć nacisk na delikatny przepływ muzyki w formie przyjemnego, nieinwazyjnego i mocno poprawiającego samopoczucie, brzmienia. W tym celu zreformował swój zespół i właściwie sam zagrał na wszystkich instrumentach za wyjątkiem basu (Marcin Palider) oraz perkusji (Jimmy Pallagrosi).

Otwierające album nagranie „Fraternal Angels” wprowadza nas w świat muzyki Kite Parade swoją nastrojową eufonią i chwytliwymi harmoniami. Fosterowi udało się zbudować niezwykle chwytliwą linię melodyczną, która delikatnie pieści uszy, tworząc główny wątek całego utworu. Tu i tam wtrąca się jakaś przebitka głosów z interkomu, odzywa się żwawsza partia syntezatorowa, a wszystko to „przykrywa” strzelista solówka zagrana na gitarze.

Z pierwszego utworu w płynny sposób wyłania się drugi – „Open Your Heart”. To ledwie 90 sekund z ładną wokalną melodią i jeszcze piękniejszą partią gitary, z którą zazębia się śpiew… gościnnie pojawiającej się tutaj Christiny Booth. To już właściwie utwór nr 3 – też krótki, bo trwający dwie minuty z sekundami, „Is This All There Is?”, którzy łącznie z dwoma poprzednimi stanowi niezwykle intrygującą ‘trójcę’ otwierającą nowy album Kite Parade. I obiektywnie rzecz ujmując, jest to naprawdę mocny, ciekawie skonstruowany, brzmiący oryginalnie, a co za tym idzie, naprawdę bardzo udany początek tego wydawnictwa. W tym momencie naprawdę czuje się, że będzie to nie tyle dobry, co bardzo dobry album…

Ale czy tak dzieje się w rzeczywistości?... Pierwsze problemy pojawiają się wraz z początkiem ścieżki czwartej, na której znajdujemy utwór „This World Is Mine”. Tutaj Kite Parade po raz pierwszy w sposób ewidentny nawiązuje do melodyjnego rocka z lat 80., i brzmi niczym klon It Bites, co dla jednych będzie zaletą, a dla innych paliwem do ostrej krytyki. Zresztą argumenty zarówno dla jednych, jak i drugich pojawią się na tym krążku jeszcze wielokrotnie.

Ale zanim o nich, warto zwrócić uwagę na wokalno-instrumentalne cudeńko w postaci kompozycji „Broken”. Swoją elegijną atmosferą i ciepłymi wstawkami saksofonowymi buduje ona przyjemną, marzycielską atmosferę. To właśnie tutaj zespół Andy Fostera pokazuje, że potrafi zabłysnąć nie tylko w szybszych tempach, ale i w spokojniejszych, introspekcyjnych (wspaniałe syntezatorowe, saksofonowe i gitarowe sola!) fragmentach. Utwór z minuty na minutę (a trwa tych minut prawie osiem) nabiera przyjemnej głębi, przez cały czas pozostając melodyjnie bardzo przystępny. Warto tutaj podkreślić udany występ drugiej gościnnie pojawiającej się na tym albumie wokalistki, Lynsey Ward.

Alternatywnym rockiem trąci utwór „Forgotten Youth”. Mniej tu progresu, a trochę więcej quasi-postpunkowego grania. Z nieustająco unoszącym się w powietrzu duchem muzyki It Bites (znowu!) oczywiście…

Paradoksalnie, jako raczej ‘bezobjawowy’ entuzjasta utworów instrumentalnych, muszę podkreślić niebotyczną klasę utworu „Is There Hope?”. To właśnie tutaj (i może jeszcze we wcześniejszym „Broken”) pod względem muzycznym Kite Parade prezentuje się najlepiej i najwspanialej. Bardzo lubię ten fragment płyty.

„Make It Beautiful” jest przykładem nieskomplikowanego, radosnego i melodyjnego progrockowego grania. To ponownie zakotwiczona w duchu poprockowych lat 80., lekka i klasycznie poukładana marzycielska piosenka, która dostarcza dokładnie tego, co obiecuje tytuł. A wpadające raz po raz w uszy przyjazne dźwięki jednych słuchaczy zachęcą do słuchania, a innych zanudzą swoją przewidywalnością. Zaliczam siebie do tego pierwszego grona i nie ukrywam, że bardzo lubię słuchać tej piosenki. Najlepiej z przymkniętymi powiekami, bo wtedy malują się pod nimi wspaniałe kolorowe obrazy.

Na samym końcu płyty umieszczono nagranie „Listen To The Angels” – trzyipółminutowe naturalne przedłużenie poprzedniej kompozycji. Jak dla mnie (i pewnie nie tylko dla mnie), za mało epickie, niestawiające przysłowiowej kropki nad „i”. Ot, takie trochę nijakie to zakończenie, jakby niespełnienie obietnicy danej na początku płyty…

Album „Disparity” balansuje na cienkiej granicy pomiędzy przyjemnymi melodyjnymi elementami rocka i gładkim prog/popem. Fani lekkiej, melodyjnej strony progresywnego rocka, zakorzenieni w AOR i mainstreamowym rocku, uznają ten album za idealny sposób na chwilę ucieczki od stresów dnia codziennego. Jednakże każdy, kto szuka mocniejszych wrażeń progresywnych, takich jak te, które można znaleźć nie tylko na klasycznych płytach gatunku, ale chociażby na przywoływanej już tu wcześniej płycie „Retro”, może uznać nowy album Kite Parade za zbyt prosty i za zbyt przewidywalny.

Podsumowując, „Disparity” to solidny i klimatyczny album, który przypadnie do gustu fanom melodyjnej i klasycznej, elegancko skrojonej odmiany progresywnego rocka. Profesjonalna realizacja i przejrzyste aranżacje świadczą o doświadczeniu i kunszcie zespołu. Andy Foster i spółka nie wyznaczają tym krążkiem nowych standardów. Wpisują się w nurt melodyjnego, przystępnego grania, za co pewnie spotka ich krytyka w postaci stwierdzeń w rodzaju „po co komu ta kopia It Bites?”.

Na koniec powiem tak: swego czasu podobne słowa krytyki padały pod adresem formacji Kino i w ogóle nie przeszkodziło mi to wtedy w ‘katowaniu’ na okrągło albumu „Picture”. I tym razem podobne opinie też nie powstrzymają mnie przed słuchaniem i częstym wracaniem do nowych dźwięków oferowanych przez Kite Parade na płycie „Disparity”. Bez względu na fakt, że jej poziom niestety nie zbliżył się do „Retro”.

Artur Chachlowski

https://www.youtube.com/watch?v=Ko2V2eUcmIw

38
Zespoły / TOMASZ STAŃKO QUINTET - WOODEN MUSIC II (2023)
« dnia: Października 10, 2024, 21:05:35  »
TOMASZ STAŃKO QUINTET - WOODEN MUSIC II (2023)

Oto ukazała się druga płyta z niepublikowanym wcześniej zapisem koncertu radiowego kwintetu Tomasza Stańki z Bremy, z 9 listopada 1972 roku. To etap finalny działalności tego niezwykłego zespołu, który u szczytu popularności w Polsce i Europie Zachodniej rozwiązał się, dając początek karierom indywidualnym każdego z muzyków. Realizacje tego zespołu określa się krótko jako „free jazz”, choć jak wiemy, tych freejazzowych odcieni było w tamtych latach sporo i były one bezpośrednio związane z osobowościami artystów. Bo jak w żadnym innym nurcie muzyki improwizowanej, właśnie free jazz stanowił (i nadal stanowi) czystą projekcję osobowości, temperamentu, fantazji i ekspresji muzyków. Wynikiem takiej kreacji jest forma a nie, jak w wypadku choćby jazzu standardowego, podstawą i punktem wyjścia do improwizacji. Dlatego nie ma większego sensu drobiazgowe analizowanie poszczególnych fragmentów, które nawet jeśli eksponują wyraźne motywy czy tematy, to tworzone one były spontanicznie, w czasie rzeczywistym, podczas koncertu. Zaś utwory wraz z tytułami, zapewne były opisywane post factum przez samego Stańkę.

Walorem twórczym w wypadku każdego z muzyków kwintetu był z pewnością sposób prowadzenia improwizacji, czy szerzej – narracji, czy jeszcze szerzej – budowania indywidualnej dramaturgii. I równie ważna była interakcja we wszelkich kombinacjach personalnych, od duetu po pełny kwintet.

Zacznijmy od Stańki, którego gra w tamtym okresie w najmniejszym stopniu nie zapowiadała stylistyki „Soul Of Things” i okresu ECM-owskiego. Już w pierwszych minutach Calme, po wstępie ad lib i po ekspozycji quasi-tematu (viol + tp + ss) Stańko wyprowadza całą serię biegników, które tworzą – gdyby próbować interpretować to subiektywnie – rozdygotaną aurę pełną rosnącego niepokoju. Odnosi się nieodparte wrażenie, że skala trąbki jest dla artysty niewystarczająca i Stańko próbuje wyjść poza nią. To wrażenie powraca przy słuchaniu płyty kilkakrotnie, szczególnie silnie w 6 & 8 II. Podobny typ ekspresji prezentuje Janusz Muniak na saksofonie sopranowym, co szczególnie słychać w 6 & 8 I, gdzie po solach Suchanka i Seiferta saksofonista dokonuje jakby ekspresyjnej rekapitulacji, wykorzystując cały arsenał środków, m.in. przedęcia, szalone biegniki czy uporczywie powtarzane interwały ze skłonnością do obsesji.

Z kolei Zbigniew Seifert w partiach improwizacji na skrzypcach wydaje się najbliższy myśleniu harmonicznemu. Jeśli mówi się o wpływie improwizacji Coltrane’a na jego grę, to ta płyta jest chyba tego dobrym przykładem. Seifertowskie modalizmy, ulubione transpozycje chromatyczne, charakterystyczne równoległe kwinty, podawane rzecz jasna w sosie free, w zbiorowej atmosferze szaleństwa, tworzą jednak zauważalną relację do wielkich mistrzów, w tym wspomnianego Coltrane’a.

Osobny rozdział płyty stanowi gra Janusza Stefańskiego, zaangażowanego w całe przedsięwzięcie w niebywałym stopniu – przynajmniej takie odnosi się wrażenie. Stefański przez cały okres swej kariery muzycznej łączył – mówiąc w dużym skrócie – kolorystykę z timingiem. Jest to gra gęsta, inspirująca, wypełniająca i potęgująca napięcie. Stefański sprawia, że w danej jednostce czasu dzieje się więcej, niż gdyby na jego miejscu był inny perkusista (pod tym względem umieściłbym go w tej samej przegródce stylistycznej, w której znalazł by się też Tony Williams!).

Wreszcie Bronisław Suchanek, także silnie obecny, z kilkoma ważnymi solówkami (6 & 8 I, 6 & 8 II), ruchliwy, niespokojny, świetny w dialogach i duetach. I to jest ten dodatkowy walor nagrania – mini formaty, w których spotykają się poszczególni muzycy. Choćby Suchanek ze Stefańskim w początkowej partii 6 & 8 I – to jeden z najlepszych epizodów płyty, podobnie jak trio Muniak-Stańko-Seifert w tym samym utworze.

Minęło ponad 50 lat od tamtego koncertu, jazz się bardzo zmienił, pojawiły się nowe pokolenia muzyków. Prawdopodobnie nie dałoby się dziś sformować podobnej grupy i nie chodzi tu wcale o umiejętności warsztatowe czy świadomość stylistyczną. Wizja free jazzu lat 70. była czysta, szaleńcza i jednocześnie miała w sobie coś z zakazanego, ale piekielnie pociągającego owocu. Muzycy nie bardzo dbali o przyszłość, komfort czy własne zdrowie i poświęcali się swojej pasji w stu procentach. Warto o tym pamiętać, gdy dziś przypominamy dzieje tego wyjątkowego kwintetu.

Tomasz Szachowski

The discovery of Tomasz Stańko's archive recordings from 50 years ago at Radio Bremen demonstrated the dynamic development of this shrouded in mystery quintet, which was a blank spot in the history of Polish jazz. Released by Astigmatic Records, the album turned out to be a surprise and a huge musical treat for many fans who no longer remember such a fiery period in the career of the outstanding trumpeter. The record received much critical acclaim and sold out in a blink, and Jazz Forum magazine recognised Wooden Music I as the historic album of the year. Now the time has come for the 2nd and final installment of wooden music.

It takes more than one album to fully illustrate the evolution of the band with which Tomasz Stańko, as its leader, recorded Music for K, one of the most important albums in Polish jazz. It is the early 1970s, Zbigniew Seifert gives up the saxophone in favour of the violin, so the band's sound becomes more 'wooden', and around this expression Stańko builds the foundations of a philosophy, which he wrote down on four small sheets of paper, still kept by Bronisław Suchanek, the quintet's bass player:
We seek to create the kind of music that, while operating with all the elements of the most genuine jazz, attempts to look at it from a different angle, from a different mental plane. We do not experiment with the material, but with the form. For the form does not have to be a logical and strict construction of the entire piece, it can be free, improvised while playing, resulting from the mood, or atmosphere existing at a given moment, or random things, creating with their free fluidity that specific "magical mood". This, of course, excludes compositions in the traditional sense - Tomasz Stańko wrote at the time.

Wooden Music is therefore like a postcard - not so much of a specific gig, but of the entire period of the quintet's activity. It opens with compositions featured on Jazzmessage from Poland. Wooden Music I recorded in Bremen on 15 June 1972 is its peak - when the band plays free, vigorous music, but more sensitively planned, as the group is more in-tune after hours of joint stage encounters. Wooden Music II, recorded in Hamburg on 9 November 1972, is the conclusion of their vision of free-jazz - the final phase where composed pieces ("Calme" and "6 & 8") begin to emerge from wild improvisation. Some of these would, a few months later, find their way onto an iconic piece in Tomasz Stańko's discography - the Purple Sun album (e.g. "Flute's Ballad")... but with a slightly different line-up. When the band decides to wrap up, they are at the peak of their form, each feeling the need to develop on their own. They know when to step off the stage. They are invincible.

Tomasz Stańko Quintet was one of the most outstanding European free jazz ensembles of its time. The Polish musicians, plus a plethora of individuals such as Brötzmann, Mangelsdorff, Schlippenbach, Vesala or Surman, contributed to a movement which, while co-operating with the American avant-garde, had its own specificity and its own unique audience. Polish jazzmen, newcomers from behind the Iron Curtain, were seen as carrying a message of freedom to the countries of the region. It took many years for this message to come true. Today, European jazz seems to be far more erudite, emotionally restrained, intellectual, seeking links with contemporary avant-garde and ethno music. It's all very beautiful, but sometimes one would like to discard all of this extra wrapping and bring out the essence of jazz - the synergic energy and striving for the limits of expression, even if it poses the risk of a musical explosion - Tomasz Szachowski states in Jazz Forum. Therefore, it is time to see if we are dealing with explosive material in the case of the second installment of wooden music.

Thus, the Wooden Music series culminates with its second part coming from the archives of NDR radio, which recorded the footage in a small club in Hamburg called Jazzhouse. This time, the additional stem-mastering was done by Marcin Cichy, who perfected the sound on the album even more. The infallible Matt Colton is once again responsible for the half-speed cut of the vinyl matrix. Wooden Music II will be released on Astigmatic Records in digital, CD and LP versions, as well as in a limited edition on purple vinyl, with a B2-size poster designed by Natalia Łabędź. The premiere of the album will take place on 27 October, and pre-orders for the disc will start on 6 October 2023.

1. Calme   08:29
2. 6 & 8 I   14:34
3. 6 & 8 II   22:02
4. Flute's Ballad   01:47

Tomasz Stańko Quintet:
Tomasz Stańko - trumpet
Zbigniew Seifert - violin
Janusz Muniak - soprano saxophone, flute, percussion
Bronisław Suchanek - double bass
Janusz Stefański - drums, flexatone

https://www.youtube.com/watch?v=WQgXpjrQJYM

39
Zespoły / JOANNA MAKABRESKU - ZIMNO (2018)
« dnia: Października 10, 2024, 16:51:01  »
JOANNA MAKABRESKU - ZIMNO (2018)

Drugi album warszawskich zimnofalowców, nagrany i wydany blisko 30 lat po debiucie, będący jego naturalną kontynuacją. Atmosfera plus dobre melodie.

Second album of Warsaw's cold wave band, recorded and released nearly 30 years after their debut. Still atmospheric and melodic high level post-punk.

1. Inwazja Barbarzyńców   4:56
2. Ciemne Na Jasnych   4:31
3. Jest Noc   4:43
4. Nie Ma Kogo   5:28
5. Pomieszczenie   4:00
6. Robotnicy 19/87   5:14
7. Tobie, Sobie, Zawsze (Voice - Kasia Filochowska)   5:58
8. Piąta Prostytucja   4:54
9. Untitled   0:39

Recorded between June 2015 and August 2017
Track 9 is a hidden track.

Vocals [Podawanie Tekstu] - Marek Karcerowicz
Bass Guitar [Gitara Basowa] - Mariusz Filar
Guitar [Gitara], Keyboards [Klawisze], Producer [Produkcja] - Adaśko Wasilkowski
Percussion [Perkusja] - Michał Radzikowski

https://www.youtube.com/watch?v=bTfwDP0OrBA

40
Zespoły / GOVERNMENT FLU - ARE YOU SORRY NOW? (2011)
« dnia: Października 10, 2024, 16:48:39  »
GOVERNMENT FLU - ARE YOU SORRY NOW? (2011)

Po 2 singlach, czas na pełny materiał GF. Nostalgia za latami 80-tymi każe mi słuchać tej płyty na okrągło. Rekonstrukcja niemal doskonała. Jednak o ile w tamtych czasach kapele raczej szły na żywioł, tu mamy dużą dbałość o szczegóły, wystarczy spojrzeć na zapowiadający płytę klip, czy na oprawę graficzną całości. Mam duża nadzieję, że nie pójdą w ślady sztandarowych kapel z lat 80-tych, na których się wzorują i nie zaczną na siłę udziwniać i zmiękczać swej luty.

Government Flu are are a hardcore punk band from Warsaw, Poland that play a really cool mix of classic early 80’s US style HC, hard-hitting burly hardcore and hints of old Polish punk like Dezerter and Post Regiment in their fast parts.

1. Old F(l)ame
2. F.T.W.
3. To Us
4. Standing Tall
5. Behind The Wall
6. Last Words
7. Faith Away
8. Till The Dawn
9. Voices
10. Final Hour
11. Wrong
12. On My Back
13. Next Door Secrets
14. Sleep

Vocals - Rafał
Bass - Hubert
Drums - Marek
Guitar - Marcin

Backing Vocals - GF

https://www.youtube.com/watch?v=6ruqAGoZO3E

41
Zespoły / IN SPITE OF - 1999 (1999/2012)
« dnia: Października 10, 2024, 16:45:00  »
IN SPITE OF - 1999 (1999/2012)

13 lat od swojej kasetowej premiery bydgoski ISO przypomina się z zaświatów. Kompaktowa reedycja zawiera cały album "1999", wydany ongiś przez "Pasażera" oraz 17 tracków z dema z 1998 roku nagarnych jeszcze jako 4 Lofty Guys. Łącznie 33 utwory/ponad 70 minut kwintesencji oldschool hardcore!!
Artwork składa się z archiwalnych zdjęć. Warto dodać, że muzycy In Spite Of udzielali się albo nadal udzielają w formacji SCHIZMA

In Spite Of
1. In Spite Of   2:05
2. You And Me   1:37
3. Sincerity   2:10
4. Scena   2:27
5. Prosto W Serce   2:49
6. Ressurection   3:40
7. Generation X   1:14
8. Ways   2:04
9. H.C.I.M.L.   1:49
10. Never Ever   2:06
11. Do Końca   2:07
12. Whore   2:34
13. I Don't Trust   2:57
14. Refleksja   1:56
15. Preachers   3:42
16. We're Gonna Fight   2:28

+ Bonus Demo 4 Lofty Guys
4 Lofty Guys
17. Untitled   2:11
18. Untitled   1:34
19. Untitled   2:40
20. Untitled   1:17
21. Untitled   2:12
22. Untitled   2:15
23. Untitled   1:15
24. Untitled   2:07
25. Untitled   1:19
26. Untitled   2:17
27. Untitled   1:52
28. Untitled   1:45
29. Untitled   1:59
30. Untitled   2:31
31. Untitled   1:51
32. Untitled   2:20
33. Untitled   1:37

Vocals - Kondas, Murek
Drums - Młody
Guitar - Gruszka, Krzyżak
Bass - Laczo

Backing Vocals - Gugol, In Spite Of, Kanz

https://www.youtube.com/watch?v=gfMv5DR8cwo

42
MILES DAVIS - THE COMPLETE COLUMBIA ALBUM COLLECTION (2009) [CD-A TRIBUTE TO JACK JOHNSON (1971)]

W 1969 roku Miles Davis nawiązał bliską znajomość z Jimim Hendrixem. Muzycy inspirowali się nawzajem, wymieniali różnymi ideami, a nawet kilkakrotnie razem jamowali. Naturalnie pojawił się pomysł nagrania wspólnego albumu. Realizację tego projektu opóźniał napięty grafik artystów, lecz kilka razy było już naprawdę blisko. Pod koniec października Davis, Hendrix i Tony Williams wysłali nawet telegram do Paula McCartneya, zapraszając go na wspólną sesję nagraniową (dość dziwny to wybór, bo przecież do tej ekipy bardziej pasowałby np. Dave Holland lub Jack Bruce, ale pewnie chodziło o pozyskanie kogoś popularniejszego). Niestety, basista przebywał wtedy na wakacjach i o wszystkim dowiedział się po czasie. Przez kolejne miesiące Davis i Hendrix byli zajęci pracą z własnymi zespołami. Gdy jednak okazało się, że latem i jesienią 1970 roku obaj będą występować w Europie (m.in. na festiwalu Isle of Wight), postanowiono zarezerwować termin w jednym z londyńskich studiów. Do zaplanowanej sesji nigdy jednak nie doszło, gdyż nie dożył jej Hendrix.

Jeżeli ktoś chciałby sobie wyobrazić, jak mogłoby brzmieć wspólne dzieło Milesa Davisa i Jimiego Hendrixa, koniecznie powinien posłuchać albumu "Jack Johnson" (znanego też pod używanym na reedycjach tytułem "A Tribute to Jack Johnson"). To najbardziej rockowe wydawnictwo w całej dyskografii trębacza, będące najlepszym potwierdzeniem wpływu, jaki wywarł na nim Hendrix. Longplay jest soundtrackiem do dokumentalnego filmu Billa Caytona o bokserze Jacku Johnsonie, pierwszym czarnoskórym mistrzu świata w tej dyscyplinie, jednak całkowicie broni się jako samodzielne dzieło. Album został zmiksowany przez Teo Macero głównie z nagrań dokonanych podczas sesji z 7 kwietnia 1970 roku. Davisowi towarzyszyli wówczas John McLaughlin, Herbie Hancock, oraz trzech zupełnie nowych współpracowników: saksofonista Steve Grossman, perkusista Billy Cobham i basista Michael Henderson. Davis odkrył 19-letniego Hendersona niedługo wcześniej, gdy ten występował w grupie Steviego Wondera. Tak bardzo zachwycił się jego grą, że bez ogródek powiedział do Wondera: Zabieram twojego pieprzonego basistę. I zabrał. A Henderson w jego zespole niesamowicie rozwinął skrzydła, pokazując niezwykły talent (inna sprawa, że poza współpracą z Milesem, nie dokonał w swojej karierze niczego interesującego). Wracając do albumu, warto zauważyć, że jego ostatnie kilkanaście minut pochodzi z wcześniejszej sesji, z 18 lutego. Oprócz Davisa i McLaughlina grali wówczas zupełnie inni muzycy, których nazwiska nie zostały uwzględnione w opisie longplaya: Bennie Maupin, Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette i gitarzysta Sonny Sharrock.

Longplay składa się tylko z dwóch, około 25-minutowych utworów. Kompozycja ze strony A, "Right Off", powstała z połączenia kilku podejść do tego utworu, oraz solówki Davisa zarejestrowanej w listopadzie 1969 roku. Utwór narodził się bardzo spontanicznie, podczas jamowania McLaughlina, Hendersona i Cobhama. Davis przebywał wtedy w reżyserce, ale gdy usłyszał, co grają jego muzycy, wybiegł z niej, by do nich dołączyć. Zdecydowana większość finalnego miksu - z wyjątkiem wspomnianej solówki lidera - opiera się na prostym rytmie boogie. Sekcja rytmiczna gra naprawdę mocno, zaś popisy McLaughlina i brzmienie jego gitary mają zdecydowanie rockowy, a momentami wręcz hardrockowy charakter. Davis dołącza do nich dopiero po pewnym czasie, Grossman i Hancock jeszcze później. Swoją drogą, udział Herbiego nie był planowany - klawiszowiec załatwiał inne sprawy w budynku, gdzie mieściło się studio, i przypadkiem natknął się na Macero, który zaproponował mu dołączenie. Spontaniczność tej sesji doskonale słychać przez cały utwór, który posiada bardzo swobodny, jamowy klimat. Słychać, że muzycy podczas nagrania po prostu świetnie się bawili.

Wypełniający drugą stronę "Yesternow" to tak naprawdę dwie różne kompozycje, nagrane w innych składach "Yesternow" i "Willie Nelson", w dodatku połączone ze sobą fragmentem utworu "Shhh/Peaceful" z "In a Silent Way". Część tytułowa ma bardziej psychodeliczny, wręcz oniryczny nastrój, budowany przez mantrowo powtarzany basowy motyw i z początku leniwą, ale stopniowo się zagęszczającą grę pozostałych muzyków. "Willie Nelson" również opiera się na charakterystycznej basowej zagrywce, lecz tym razem nadającej bardziej dynamicznego charakteru. Świetnie wypada tu zestawienie ostrych gitar McLaughlina i Sharrocka, o brzmieniu typowym dla wczesnego hard rocka (kojarzącym się z Hendrixem lub Claptonem z czasów Cream), przesterowanych, atonalnych partii elektrycznego pianina Chicka Corei, oraz jazzowej trąbki Milesa. Całość kończy delikatna część z przepiękną partią trąbki i narracją Brocka Petersa, czyli aktora wcielającego się w rolę Jacka Johnsona.

"Jack Johnson" to album idealny dla rockowych słuchaczy, którzy chcieliby poszerzyć swój gust. To muzyka o wiele bardziej przystępna, niż inne albumy Milesa Davisa z elektrycznego okresu (nie licząc równie przystępnego "In a Silent Way"), a zarazem najbliższa rockowej stylistyki. Gitary elektryczne pełnią co najmniej tak samo istotną rolę, jak trąbka lidera, a sekcja rytmiczna gra z rockową energią i (nieprzesadną) prostotą. Album  z pewnością zachwyci wielbicieli ciężkiego, spontanicznego grania w stylu koncertowych nagrań Hendrixa, Cream czy The Allman Brothers Band. Jeśli nie od razu, to przy kolejnych przesłuchaniach. Może być też świetnym wprowadzeniem do świata jazzu, który - jak pokazują elektryczne albumy Milesa - ma wiele oblicz, często bardzo odległych od powszechnych wyobrażeń o tym gatunku.

Paweł Pałasz

W przeddzień ukazania się na rynku 'Bitches Brew', Miles Davis nie zważając na to jak zostanie przez publiczność i krytykę przyjęta proponowana przez niego fuzja jazzu i rocka, stawia wszystko na szali i idzie za ciosem - postanawia zanurzyć się w rocku tak bardzo, jak to tylko jest możliwe, nie tracąc przy tym własnej tożsamości. 'Tej wiosny nagrałem album Jack Johnson, ścieżkę dźwiękową do filmu o życiu tego boksera'. Tak wspomina początek 1970 roku Miles Davis w opowieści o swoim życiu (wszystkie cytaty za 'Ja, Miles', Łódź 1993). Jack Johnson to jednak nie byle bokser – dziś uważany za jednego z najlepszych w historii tej dyscypliny, dla Milesa, jak i dla wielu innych, był i do dnia dzisiejszego pozostaje symbolem. 26 grudnia 1908 roku trzydziestoletni wówczas Jack Johnson został pierwszym czarnoskórym mistrza świata wagi ciężkiej.

Zespół towarzyszący Davisowy jest odchudzony w porównaniu z 'Bitches Brew', co jest zabiegiem mającym na celu zbliżenie się do modelu zespołu rockowego. Wśród muzyków biorących udział w nagraniu, znajdziemy dobrze nam już znanych: J. McLaughlina (gitara), B. Cobhama (perkusja), H. Hancocka (keyboards), ale także dwóch dziewiętnastolatków: S. Grossmana (saksofon) i M. Hendersona (bas). 'A Tribute To Jack Johnson' zawiera tylko dwa nagrania. Sam Miles wspomina: 'Kiedy pisałem te utwory, chodziłem do sali gimnastycznej Gleasona na treningi z Bobbym McQuillanem'. W tym okresie dzięki boksowi udało mu się zerwać z narkotykami, prowadził zdrowy tryb życia, a co najważniejsze – był w życiowej formie. 'W każdym razie miałem w głowie ruchy boksera, ten posuwisty ruch, jakiego używają bokserzy. Prawie jak kroki taneczne'. Na płycie daje się to usłyszeć od razu.

Od początku 'Right off' trafiamy w sam środek niesamowitego jamu. Cobham, Henderson i McLaughlin, zdają się już grać razem od dłuższego czasu. Pierwsi dwaj tworzą fantastyczną sekcję rytmiczną – z jednej strony ich gra jest bardzo uproszczona, mocno odchylająca się w stronę rocka, z drugiej strony zaś, oddala się od niego, poprzez liczne, ale delikatne ozdobniki. Jednostajny, żywiołowo pulsujący rytm gitary basowej, wspieranej przez subtelną perkusję okazuje się być idealnym tłem dla McLaughlinowskiej gitary. 'Faktycznie przypominało mi to jazdę pociągiem osiemdziesiąt mil na godzinę, gdy stale słyszysz ten sam rytm z powodu prędkości, z jaką koła toczą się po szynach' – wspomina Miles. To preludium trwa dwie minuty i dziewiętnaście sekund. Wtedy to pojawia się Miles...i gra jedną z najlepszych solówek w swoim życiu. Dźwięki wydobywające się z jego trąbki – jak nigdy dotąd - są ostre i pełne, zdecydowane i agresywne. Po trzech minutach gitara próbuje przeciwstawić się tej dominacji, ale Davis natychmiast kontruje mocnymi pojedynczymi nutami, po których przychodzi kolej na kilka niesamowitych, szybkich dźwiękowych serii.

Wytchnienie pojawia się w momencie 10:48, kiedy to za sprawą magii producenta Teo Macero, dochodzą do nas zamglone dźwięki z sesji 'In A Silent Way', zapowiadające muzycznie drugi, nastrojowy utwór płyty. Po tej przerwie, wracamy do 'Right off' razem z pozostającym dotychczas na uboczu Hendersonem. Co ciekawe, większa część jego lirycznej solówki na saksofonie zagrana jest wyłącznie z towarzyszeniem basu. Nagle na scenę wkraczają organy... To H. Hancock, który przechodził obok studia. Wpadł na chwilkę, żeby dać Milesowi swoją nową płytę. Był z zakupami i śpieszył się na inną sesję. Tymczasem Davis wskazał stojące w kącie studia organy Farfisa i kazał mu grać. Hancock nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tym instrumentem - ba! - nie wiedział nawet jak go uruchomić. I oto nagle w momencie 15:02 pojawia się - dosłownie - z nikąd. Przez chwilę jakby próbuje się z instrumentem, a potem wydobywa z niego solówkę niemal rozsadzającą utwór swą intensywnością. Wydawać by się mogło, że słyszeliśmy już wszystko, a tymczasem 'Right off' trwa dalej...

W momencie 18:32 łamie się rytm utworu. Z miękko płynącego, przepełnionego funkiem, zmienia się w prostolinijny, stuprocentowo rockowy. Na pierwszy plan wychodzi gitara. To, co później nazwane będzie Jack Johnson riff wydaje się być jednym wielkim ćwiczeniem, treningiem. McLaughlin próbuje się z riffem, mierzy się z nim, rozkłada na części pierwsze, zmienia po jednej nucie i wyprowadza ze swojej gitary raz za razem zbliżone frazy.

Czy 'Right off' się w ogóle kończy? Muzycy zaczynają grać coraz szybciej, coraz intensywniej i...utwór po prostu znika. Wydaje się trwać dalej, tylko że my już go nie słyszymy. Niesamowity, nieskończony jam...

'Yesternow', drugie nagranie albumu, zdecydowanie kontrastuje z pierwszym. Pozbawione tej mocy 'rozpędzonego pociągu', urzeka czym innym – refleksyjnością. Tym co wysuwa się na pierwszy plan od samego początku jest spokojny riff basowy, na którym w jeszcze większej mierze, niż w przypadku 'Right off' opiera się nagranie (Cobham na perkusji pojawia się troszkę później). Linii basu wtóruje gitara i razem tworzą niezwykłe tło, dla innego, odmienionego Milesa. Gra on pomału - jakby z większym namysłem, ekspresyjność zamieniając na emocjonalność.

W połowie siódmej minuty na plan pierwszy wychodzi gitara. McLaughlin w pewnym momencie zaczyna być delikatnie wspomagany przez organy Hancocka, z których w naturalny sposób w momencie 10:55 wyłania się saksofon. W czasie sola Hendersona, Cobham zaczyna grać mocniej, zmieniając po raz pierwszy rytm utworu. Ale wszystko to jest wyważone, uporządkowane, przepełnione harmonią.

W momencie 12:25 po raz drugi słyszymy echo sesji 'In A Silent Way', po której wkraczamy w kolejną część 'Yesternow'. Przede wszystkim zmienia się basowy riff i powraca funkowy klimat obecny na 'Right off'. Davis w tej części wchodzi z porywającą frazą, opartą na krótkich, mocnych dźwiękach i po chwili samotnej gry wdaje się w wymianę zdań z gitarą. Ta dźwiękowa przepychanka trwa do momentu 18:50, w którym całe 'Yesternow' zostaje na chwilkę – dosłownie - zatrzymane. Z ciszy wyłania się gitara i bas grające nagle wspólnie ten sam funkujący riff. W tle ujawnia się Hancock na organach. W 21 minucie powraca z całą mocą Davis i wydawać by się mogło, że wracamy do przepełnionego energią jamowego grania, ale po dwóch minutach muzyka zaczyna cichnąć. Jam pomalutku przechodzi w trzecią już reminiscencję 'In A Silent Way'...

Po chwili przepełnionej nostalgią gry Davisa, na sam koniec albumu, słyszymy głos: 'I'm Jack Johnson. Heavyweight champion of the world. I'm black. They never let me forget it. I'm black all right! I'll never let them forget it!'

I tyle...Tak prezentuje się wspaniały 'A Tribute to Jack Johnson' Milesa Davisa.

Można jeszcze mówić o wpływie Jamesa Browna, Sly and the Family Stone, czy Jimiego Hendrixsa. Przytaczać anegdoty np. o tym, że tytuł 'Yesternow' został wymyślony przez Jamesa Finneya – fryzjera m.in. Davisa i...Hendrixa, czy różne ciekawostki, jak np. to że w pewnym momencie 'Right off' gitara i bas grają w różnych tonacjach. Czy to coś zmienia?

W 1969 roku, w wywiadzie dla magazynu Rolling Stone, Miles Davis przechwalał się, że jest w stanie stworzyć najlepszy zespół rockowy. Czy mu się udało? Dla mnie jest to jedna z największych płyt Davisa, a może nawet z płyt rockowych w ogóle. Miles w brawurowy sposób przekracza na niej granicę jazzu i z impetem wkracza na terytorium rocka. Eksperyment, improwizacja, żywiołowość, spontaniczność i refleksyjny chłód – jest tu wszystko. To nie jest już nawet jazz-rock, ale....rock-jazz!

'Ale kiedy ten album wyszedł, zakopali go. Żadnej promocji. Jednym z powodów było chyba to, że przy tej muzyce można było tańczyć. I było w niej wiele z tego, co grali biali muzycy rockowi, więc chyba nie chcieli, żeby czarny muzyk jazzowy robił muzykę tego typu. Wielu artystów rockowych słyszało tę płytę i nie mówili o niej nic publicznie, ale przychodzili do mnie i mówili, że kochają tę płytę.'

Jacek Chudzik

A Tribute To Jack Johnson (1971):
1. Right Off   26:54
2. Yesternow   25:36

The following lineup was recorded at Columbia Studios, New York, April 7, 1970:
Miles Davis - trumpet
Steve Grossman - soprano saxophone
John McLaughlin - electric guitar
Herbie Hancock - organ
Michael Henderson - electric bass
Billy Cobham - drums
Brock Peters - narration

The following lineup, recorded at Columbia Studios, February 18, 1970, was uncredited on the original LP and are only heard on a section of "Yesternow" (from 14:00 to 23:55) playing a composition called 'Willie Nelson':
Miles Davis - trumpet
Bennie Maupin - bass clarinet
John McLaughlin - electric guitar
Sonny Sharrock - electric guitar
Chick Corea - electric piano
Dave Holland - electric bass
Jack DeJohnette - drums

https://www.youtube.com/watch?v=up9yWDl0jBc

43
MILES DAVIS - THE COMPLETE COLUMBIA ALBUM COLLECTION (2009) [CD-LIVE AT THE FILLMORE EAST [IT'S ABOUT THAT TIME] (2001)]

Album zwiera zapis dwóch występów, jakie Miles Davis dał 7 marca 1970 roku w nowojorskim Fillmore East. Były to prawdopodobnie jego ostatnie występy z udziałem Wayne'a Shortera, który odszedł do założonego wspólnie z Joe Zawinulem zespołu Weather Report. W ówczesnym koncertowym sekstecie Davisa występowali także Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette, oraz perkusjonalista Airto Moreira. Zespół skupił się na swoim najnowszym, elektrycznym repertuarze, przede wszystkim z nagranego już pół roku wcześniej, ale wydanego dopiero pod koniec marca "Bitches Brew". Muzycy wykonali również zupełnie świeżą kompozycję "Willie Nelson", która dopiero w następnym roku została wydana na albumie "Jack Johnson".

Podczas pierwszego występu sekstet zaprezentował niesamowicie intensywny i żywiołowy set. Nawet na tle innych koncertówek Davisa z elektrycznego okresu, wypada on niezwykle agresywnie, momentami wręcz freejazzowo. Tutejsze wykonanie "Directions" jest najbardziej ekstremalnym, jakie słyszałem, w czym zasługa przede wszystkim grającego w zupełnie dla siebie nietypowy, brutalny sposób Shortera. Freejazzowy fragment z jego solówką, a następnie duetem Hollanda i Corei w "It's About That Time" również zaskakuje. Takiej muzyki w wykonaniu zespołu Milesa wcześniej nie można było usłyszeć - zapewne on sam za życia blokował jej publikację. W trakcie drugiego występu zespół grał już nieco wolniej i nie tak intensywnie, za to bardziej melodyjnie. Wciąż jednak z ogromną dawką energii i porywającymi popisami instrumentalistów (czasem znów podążającymi w stronę free jazzu, jak solówka Shortera w, mimo wszystko, łagodniejszym wykonaniu "Directions").

"Live at the Fillmore East (March 7, 1970): It's About that Time" znacznie ubogaca wiedzę na temat koncertowych poczynań Milesa Davisa w elektrycznym okresie. Przede wszystkim jest to jednak porywający materiał, który można postawić obok innych koncertówek z tego etapu kariery trębacza.

Paweł Pałasz

The late appearance of this historic document after more than three decades in bootleg limbo is proof that good things come to those who wait. Beyond that, the twin-CD offers a rare opportunity to hear the legendary Lost Quintet, so called because they never made a studio recording, hardly surprising during such an intense period of creative activity for the suddenly galvanized trumpeter.
We've seen lots of archival recordings of live electric Miles Davis over the years, but this one claims special significance. According to the CD booklet it marked the first time the erstwhile Jazz pioneer played in a rock arena, in this case opening a triple bill that included Steve Miller and Neil Young. The material here bears little relation to the likewise-titled "Live at the Fillmore East" double-disc, recorded three months later with a different line-up and heavily edited in post-production (to the dismay of many fans). Instead, this package includes a complete and unexpurgated performance, with one full set per disc, in total adding up to a somewhat paltry 89-minutes but preserving the integrity of a full evening's concert.

The music itself is the purest sort of Fusion, melding the freedom of Jazz to the F^ck You attitude of Rock, at times even approaching the scorched-earth intensity of "Agharta" or "Dark Magus" (minus only the electric guitars).There is, of course, some overlap in content between the two discs. But because the music was largely improvised, there are enough differences to make them each unique.

The concert opens with all guns blazing, and no shortage of ammo. Besides the angry scythe of Davis' trumpet, the primary weapon is Chick Corea's distorted electric piano, ring modulators and echoplex set to maximum overdrive. "Directions" fades in like rush hour in mid-town Manhattan, with Corea's Fender Rhodes sounding like an angry cab driver stabbing his horn to warn sleepwalking pedestrians off the pavement. The restless ostinato of Dave Holland's bass guitar might have been hypnotic if it wasn't so tense, and Airto's quacking percussion adds a typically weird flourish (his presence turns The Lost Quintet into a sextet, but never mind).

The music shares obvious DNA with the seminal "Bitches Brew" album, already recorded but not yet unleashed upon an unsuspecting public. But in concert the same material was even more raw and uncompromising. Compare the urgent, almost angry momentum of "Spanish Key" on Disc One to its more upbeat studio cousin. Later in the same set, "It's About That Time" borrows the soothing fusions of the "In a Silent Way" album and injects them with enough steroids to embarrass Jose Canseco, transforming a gentle melody into an almost unrecognizable fury of free-form noise. And when someone (Airto again, I'm guessing) blows a whistle during the reprise of "Directions" on Disc Two, he's like a frustrated cop trying to flag down a runaway lorry.

Ironically, it's "Bitches Brew" itself in the second set that fails to ignite. The abbreviated live version misses the production values and deft editing of Teo Macero's epic studio hybrid, plus the depth of the performance roster. Set two in general is a little more fatigued than the explosive opening performance, but the shift in musical energy pulls it at times in an interesting direction.

Miles Davis was 44-years old at the time of this gig: a geriatric by rock 'n' roll standards (Neil Young, by comparison, was twenty years his junior). And yet he proceeded to incinerate the stage and stun the hippies in the Fillmore East audience. A generation later, you can still smell the smoke.

Neu!mann

Live At The Fillmore East [It's About That Time]
, March 7, 1970:
CD 1 - First Set:
Directions   8:44
Spanish Key   11:16
Masqualero   9:57
It's About That Time / The Theme   14:03

CD 2 - Second Set:
Directions   10:14
Miles Runs The Voodoo Down   7:40
Bitches Brew   8:02
Spanish Key   8:33
It's About That Time / Willie Nelson   11:42

Miles Davis - trumpet
Wayne Shorter - soprano and tenor saxophone
Chick Corea - Fender Rhodes electric piano
Dave Holland - acoustic and electric bass
Jack DeJohnette - drums
Airto Moreira - percussion, cuica

https://www.youtube.com/watch?v=bLmfyuEBg44

44
MILES DAVIS - THE COMPLETE COLUMBIA ALBUM COLLECTION (2009) [CD-BLACK BEAUTY: MILES DAVIS AT FILLMORE WEST (1973)]

Rok 1973 przyniósł jeszcze jeden koncertowy album Milesa Davisa (aczkolwiek oryginalnie wydany wyłącznie w Japonii). "Black Beauty" zawiera materiał zarejestrowany kilka lat wcześniej, 10 kwietnia 1970 roku w Fillmore West w San Francisco. Zaledwie kilka dni przed tym występem do sklepów trafił album "Bitches Brew" i dopiero co zakończyły się nagrania na kolejny, "Jack Johnson". Liderowi towarzyszy tu podobny skład, jak na "At Fillmore" (zarejestrowanym dwa miesiące później w nowojorskim Fillmore East), czyli Steve Grossman, Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette i Airto Moreira (do kompletu zabrakło jedynie Keitha Jarretta).

Był to jeden z najlepszych koncertowych składów Davisa. Także tego dnia, muzycy dali niezwykle intensywny, pełen porywających improwizacji koncert. To mocno zakręcone, awangardowe granie, a zarazem tak czadowe, że większość rockowych grup nigdy nie zbliżyła się do tego poziomu ekspresji. I pomyśleć, że dało się osiągnąć taki efekt bez użycia elektrycznej gitary. Jej rolę niejako przejmują ostre partie dęciaków, przesterowane klawisze i uwypuklone linie gitary basowej (te ostatnie są także głównym nośnikiem melodii). Już sama pierwsza strona winylowego wydania kładzie na łopatki. Zaczyna się od niesamowicie agresywnego wykonania "Directions", a po chwili muzycy poprawiają miażdżącym "Miles Runs the Voodoo Down", z iście kakofoniczną końcówką. Po takim początku przydaje się chwila wytchnienia w postaci nieco lżejszego, funkowo bujającego "Willie Nelson", oraz ballad "I Fall in Love Too Easily" i "Sanctuary".

Trzecia strona to dwa absolutne klasyki: "It's About That Time" z "In a Silent Way", oraz tytułowy utwór z "Bitches Brew". Ten pierwszy wspaniale się rozwija, od stonowanego wstępu, do porywającej drugiej części. Z kolei "Bitches Brew" zagrany w mniejszym składzie nie wypada tak przytłaczająco, jak wersja studyjna, za to brzmi o wiele ostrzej, dzięki czemu ta wersja może bardziej spodobać się rockowym słuchaczom. Przynajmniej pierwsza połowa, gdyż później muzycy coraz bardziej odlatują w awangardowe, niemal freejazzowe rejony. Finałową stronę rozpoczyna "Masqualero" - jedna z ostatnich kompozycji z czasów Drugiego Wielkiego Kwintetu, jaka utrzymała się koncertowej setliście Milesa (zresztą prawdopodobnie było to jej ostatnie wykonanie). Tutejsza wersja jest oczywiście mocno przearanżowana, dostosowana do elektrycznego instrumentarium. Wypada znacznie ostrzej i agresywniej, ale moim zdaniem także bardziej porywająco. Na sam koniec pojawia się jeszcze wspaniała, bardzo dynamiczna i ciężka wersja "Spanish Key", oraz obowiązkowy fragment "The Theme", który przez długi czas wieńczył wszystkie występy Davisa.

Niesamowity koncert. To aż niewiarygodne, że jeden wykonawca może mieć w dyskografii aż tyle genialnych albumów koncertowych (wszystkie z elektrycznego okresu, z wyjątkiem nudnawego "In Concert", znalazłyby się na mojej liście najlepszych koncertówek). Chociaż repertuar "Black Beauty: Miles Davis at Fillmore West" w dużym stopniu pokrywa się z wydanym wcześniej "At Fillmore", to różnice w wykonaniu (i jakość obu) są na tyle znaczące, że warto znać oba te albumy.

Paweł Pałasz

Black Beauty: Miles Davis At Fillmore West (1973):
CD 1:
1. Directions   10:46
2. Miles Runs The Voodoo Down   12:22
3. Willie Nelson   6:23
4. I Fall In Love Too Easily   1:35
5. Sanctuary   4:01
6. It's About That Time   9:59

CD 2:
1. Bitches Brew   12:53
2. Masqualero   9:07
3. Spanish Key/The Theme   12:13

Miles Davis - trumpet
Steve Grossman - saxophone
Chick Corea - electric piano
Dave Holland - electric bass
Jack DeJohnette - drums
Airto Moreira - percussion

https://www.youtube.com/watch?v=keORyP0Gfcw

45
Muzycy / John Lennon - Plastic Ono Band (1970)
« dnia: Września 30, 2024, 23:55:57  »
John Lennon - Plastic Ono Band (1970)

John Lennon/Plastic Ono Band to pierwszy oficjalny solowy album studyjny Johna Lennona. Wydany w 1970 roku. Producentami byli John Lennon, Yoko Ono i Phil Spector. W 2003 album został sklasyfikowany na 22. miejscu listy 500 albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone. Po tym jak zespół Lennona - The Beatles - rozpadł się w 1970 roku, artysta wraz z żoną udał się on do Los Angeles, by tam wspólnie uczestniczyć w psychoterapii, prowadzonej przez Arthura Janova. Po czterech miesiącach leczenia Lennon wreszcie uwolnił swoje problemy, jakie trapiły go od dzieciństwa (odejście ojca, oddanie go na wychowanie ciotce i w końcu śmierć matki) i zaczął ujawniać je poprzez swoją twórczość muzyczną. Po powrocie do Anglii, we wrześniu, Lennon i Ono poprosili Phila Spectora o pomoc w pracach nad nowym albumem solowym Johna. Poza Spectorem w nagrywaniu uczestniczyli Ringo Starr (perkusja), Klaus Voormann (gitara basowa) oraz Billy Preston (instrumenty klawiszowe w utworze God). Sam Lennon zagrał wszystkie partie gitarowe oraz większość klawiszowych.

Title: Plastic Ono Band

Artist: John Lennon

Country: Wielka Brytania

Year: 1970

Genre: Rock

..::TRACK-LIST::..

1. Mother
2. Hold On
3. I Found Out
4. Working Class Hero
5. Isolation
6. Remember
7. Love
8. Well Well Well
9. Look at Me
10. God
11. My Mummy's Dead

Strony: 1 2 [3] 4 5 ... 62