Autor Wątek: Antybajka  (Przeczytany 7973 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Techminator

  • Administrator
  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 718
    • Zobacz profil
Antybajka
« dnia: Maj 26, 2012, 22:59:37 »
   Kiedy dawnymi czasy kupiec, chłop, bądź rycerz do drzemiącego lasu trafiał - i nieważne, z jakiej przyczyny, czy to po drodze, czy z przepicia, czy też z głupoty w ten gąszcz lazł - przepadał bez wieści i tyle go widzieli...
   Tak, drzemiący las pod każdym względem był straszny. Jeśli były tam słowiki -  to tylko rozbójniki!
W zaczarowanych zaś błotach żyły kikimory. które mogły nieostrożnego wędrowca załaskotać do czkawki i zaciągnąć na dno. A widziano też, jak w czasie pełni, na mogiłach - pod nieobecność ich stałych mieszkańców, którzy właśnie udali się straszyć przejeżdżających potępieńczym wyciem - tańczyli świętokradcy, a wpadł im to w ręce już to pieszy, już to konny, zaraz go do bezbożnych praktyk wciągali w wampirów przemieniając.
   Zaś na krańcu ziemi, gdzie niebo tajemniczo jaśnieje i gdzie Słońce zachodzi za widnokręgu kordon, stało sobie zamczysko przeogromne przypominające z oddali rzeźbę abstrakcyjną albo nowoczesne osiedla spółdzielni mieszkaniowych. Wszystko tam błyszczało jak źrenice po paru głębszych, istna piękność, tylko - ot! - w tym zamczysku jak w ciemnicy królewnę uwięził Kościej Nieśmiertelny i smoka siedmiogłowego na straży postawił, żeby nikomu dostępu do królewny nie dawał. Sam Kościej natomiast, który wcześniej z każdej walki wręcz i nie wręcz wychodził zwycięsko, teraz z miłości do królewny wysechł i uwiądł, zamienił się w staruszka nieszczęśliwego, lecz i jego smok nie dopuszczał do królewny. Przeklinając swoje zbyt dokładne i nieprzemyślane zarządzanie Kościej dzień w dzień błagał smoka:
   - Przepuść mnie!
   - Czego tam? - płaczliwym głosem pytał smok, ponieważ bardzo tęsknił za mamą-smoczycą.
   - Z namiętności cały drżę! Wpuść!
   - Za nic nie wpuszczę, nawet gdybyś mnie miał zwolnic ze stanowiska - i biedny smok rozpłakał się jeszcze bardziej.
   Podczas gdy Kościej wiódł pertraktacje ze smokiem, który nazbyt dokładnie zrozumiał rozkaz "nikogo nie wpuszczać", dowiedział się o losie królewny Jaś - na swój sposób nieszczęśliwy głuptas. Nie namyślając się wiele postanowił uwolnić uwięziona piękność nad pięknościami. Przypasał miecz i ruszył na kraj świata, dokąd oczy poniosą - przez góry, gdzie jedna za drugą schodzą lawiny i chociaż można było stroną obejść głazy, on jednak wybierał trudniejszą drogę i niebezpieczną jak wojenna ścieżka.
   I zaczęły się jego wyczyny nadaremne: idąc przez step kosił swym mieczem tryń-trawę, w lasach toczył beznadziejną walkę z wiedźmami, również wielce nieszczęśliwymi, jak on, istotami. razu pewnego, głęboką nocą, rozprawił się okrutnie z dwiema młodziutkimi wiedźmami. Gdy je rankiem zobaczył - zapłakał i żal mu się zrobiło mieszkanek leśnych. popadł w odrętwienie i szedł dalej ze spuszczoną głową, aż potknął się o jeden z trzech ogonów smoczych - biedne stworzenie cierpiąc bardzo w skwarze upalnego popołudnia, zanurzyło wszystkie głowy w fontannie i łapczywie piło wodę. Wytrzeszczył Jaś załzawione oczy, przemógł w sobie stan odrętwienia, odstąpił o krok i wziąwszy szeroki zamach gładko uciął wszystkie siedem głów. Bluznęła fontanna krwi mieszając się z wodą, a Jaś - nie przestając wymachiwać swym obosiecznym mieczem - podszedł z wolan do Kościeja, który wpadł w popłoch nie wiedząc, czy cieszyć się czy rozzłościć z powodu niespodziewanej śmierci niefortunnego strażnika królewny.
   - Zaraz i z tobą się rozprawię - rzecze głuptas. - Więc zgiń, przepadnij!
   Na to Kościej, któremu od nadmiaru wrażeń - upał, królewna, odrąbane głowy smoka, miecz w ręku głuptasa - pokręciło się coś w głowie.
   - Ja byłbym rad, lecz jestem nieśmiertelny, nie mogę...
   Tu już Jaś z gniewu czerwony stracił panowanie nad sobą i opuściwszy miecz zawrzasnął:
   - Ach, ty gnuśny rozbójniku! Patrzcie go, intryganta, ile to zbudował komnat, żeby ukryć królewnę, lecz ja sprawę doprowadzę do końca wziąwszy od ciebie zobowiązanie, iż więcej grabić ani babić nie będziesz, zgodnie   z postanowieniem rektora, rozporządzenie bieżące numer osiem i pół, rozdział I, punkt 2 bis...
   I od tej to niesłychanej przemowy dostał Kościej udaru mózgu i skończył się - bez żadnej postronnej interwencji.
   Przerwał głuptas mowę dziwiąc się, co to za słowa, których nigdy dotąd nie słyszał, wymykają mu się z ust bezwiednie. Ochłonął, splunął gniewnie, kopnął z odrazą Kościeja, przełożył miecz do lewej dłoni i - z powodu swej nieskończonej głupoty - zamiast uciekać, wszedł do komnat, wziął królewnę...
   Żyli krótko i nieszczęśliwie. Rozeszli się i nigdy więcej nie spotkali się, nie powrócili do siebie.
   A Łękomorze?...
   Nie ma już Łękomorza, nie ma wspaniałego boru dębowego - rosłe acz głupawe osiłki zrąbały wszystkie dęby na trumny. Na próżno żal serce ściska, rani dusze - nie wrócą już baśniowe czasy, kiedy to przed chatka na kurzej stopie przechadzał się Kot już to nucąc piosenki, już to zabawiając gawiedź anegdotami. Dziś uczony Kot - żeby uniknąć kary boskiej - dyktuje pamiętniki o najeździe tatarskim, którego był podobno świadkiem. Usiłuje w ten sposób odkupić swe przewinienia, ponieważ pewnego razu zdobywszy z niewiadomego źródła nieco środków płatniczych w brzęczącej monecie, przepił je natychmiast w najbliższej karczmie i taki urządził skandal na całe Łekomorze oraz okolice, jakiego najstarsi stróże porządku publicznego nie pamiętali - zjadł Złota Rybkę, dotkliwie podrapał rusałki, ukradł latający dywan, bratał się z myszami obiecując nie łowić ich więcej itd., itp.
    Zły dał przykład Kot swoim wyskokiem i trudno się dziwić, że wkrótce znalazł naśladowców: rozpił się Faun - przepił swój dobytek i zaczął regularnie bijąc żonę swą, księżniczkę de Flore, nazywając ją skąpym, starym próchnem niegodnym jego awansów.
    I stała się rzecz jeszcze bardziej niesłychana. Trzydziestu Trzech Bohaterów doszło do wniosku - po opróżnieniu pokaźnego gąsiorka samogonu, pędzonego zresztą w bezksiężycowe noce przez Fauna - że całkiem zbytecznie ochraniali oni Króla oraz wybrzeże morskie. Samowolnie porzuciwszy zaszczytną służbę obrońców Łękomorza zagarnęli szmat ziemi (jako rekompensatę za dotychczasowe trudy - tak przynajmniej twierdzili wszem i wobec), rozdzielili ją pomiędzy siebie i każdy z nich założył... fermę kurzą (bo kto wtedy słyszał o ptasiej grypie? no kto?). Od tej pory nie ruszali się ze swych posiadłości ochraniając je niby księstwa udzielone. Lecz nie dość na tym - mieszkająca w jeziorze, którego brzegów dotykały włości byłych bohaterów, rusałka powiła pewnego dnia urocze niemowlę płci męskiej, jednak żaden z trzydziestu trzech rycerzy ani myślał uznać syna. "Uważajmy go na razie za syna pułku" - stwierdzili nad wyraz zgodnie. Nad biedna rusałką zlitował się jeden z miejscowych czarowników - wielki gawędziarz, a przy tym łgarz i prześmiewca. Jako znawca psychiki niewieściej zaproponował, że weźmie ją i z dzieckiem za zonę, że wszystko zrozumie i rozumie - więc poszła do niego, jak do więzienia. A chociaż potem gorzko żałowała swej decyzji, to ani razu nie zająknęła się nawet o odejściu. Tymczasem harem czarownika z roku na rok powiększał się...
    tak to upadły na Łękomorzu dobre obyczaje. Zgubny wpływ rozprzężenia i demoralizacji zaczął szybko przenikać poza granice sławnego Łękomorza. W ościennym królestwie, gdzie wszystko dotąd szło cicho i spokojnie - pojawił się nie wiadomo skąd zwierz ogromny - ni to smok, ni to wieprz, ni to... tur - i zaczął bezkarnie grasować siejąc spustoszenia pośród kobiet i kur.
    Sam król cierpiał na padaczkę i astmę. Tylko kaszlem straszył swych poddanych, a tymczasem zwierz okrutny bez przeszkód kogo zjadał na miejscu, kogo do lasu wlókł - na deser niejako.
    I był w tym beztroskim królestwie strzelec wyborowy, niegdyś chluba armii, lecz i on podczas jednej z wypraw do ościennego Łękomorza, wpadł był w złe towarzystwo trzydziestu trzech rycerzy, a po powrocie zażądał zuchwale od Króla nadania. Król się uniósł gniewem, rozkaszlał się tak bardzo, że omal ducha nie wyzionął, a ochłonąwszy wygonił precz z armii swego najlepszego strzelca, który nie przejął się nawet tym zbytnio. Z braku  innego zajęcia spędzał czas w karczmie "Pod Trzema Wisielcami" na częstych pijatykach, podczas których złorzeczył Królowi.
     Owego dnia, kiedy doniesiono Królowi o tajemniczym zwierzęciu nękającym dniem i nocą kraj, w karczmie "Pod Trzema Wisielcami" bawiono się szczególnie głośno korzystając z obecności wędrownych trubadurów. Zamiast ballad trubadurzy wyśpiewywali wielce sprośne piosenki. Na podłodze karczmy leżały skóry i ludzie - pili mocne wino, zagryzali rybami, wtórowali nieskładnie rozwiązłym trubadurom. W chwili największego rozochocenia rozległ się głos trąb, po czym herold ogłosił wole Króla - straż wpadła do karczmy, schwytała strzelca wyborowego i zawlokła go przed oblicze majestatu.
     Król zakaszlał i przemówił:
     - Nie będę ci teraz prawił morałów, zapomnijmy o tym, co było, khem, khem, lecz jeśli pokonasz to bydle, co mi pomniejsza liczbę poddanych, to królewnę powiedziesz do ołtarza.
     Na to strzelec:
     - A ci dopiero nagroda! Ja bym tak wolał dostać beczułkę portweinu... Mnie królewna nawet za darmo na nic nie jest potrzebna. Zaś to bydle i tak jedną strzałą położę!
     Tu Król ze zdenerwowania zapomniał o kaszlu:
     - Weźmiesz królewnę i kropka. A nie, to my ciebie raz, dwa i do ciemnicy! Jak ty śmiesz odmawiać?! Wszak to królewska jest córka!...
     A strzelec:
     - Zabij mnie, a nie wezmę! Po co mi ona, skoro tyle rusałek w lesie?
     Król się z gniewu zatrząsł cały. Tupał, krzyczał, berłem bił w stół, a strzelec swoje:
     - Nie chce i już!
     I póki się tak Król ze strzelcem spierał, groził, prosił - potwór zjadł już wszystkie prawie kobiety i kury, i ukazał się nie opodal zamku - ten ni to smok, ni to wieprz, ni to tur.
     Przyszło więc Królowi przerwać spór i przystać na warunki strzelca. Ten - jak obiecał - jedna strzałą zabić zwierza i... uciekł przezornie nie zapominając jednak o portweinie. Tak to Króla i królewnę ośmieszył i upokorzył były najlepszy, lecz zuchwały strzelec.
     Skąd ja o tym wszystkim wiem? I ja tam byłem... Tak. Na brzegu morza, gdzie wysadzili mnie piraci (dziwnym zbiegiem okoliczności było ich trzydziestu trzech) - spaliwszy po uprzejmym splądrowaniu mój wspaniały statek pod szkarłatnymi żaglami - natknąłem się o zachodzi Słońca na przedziwny obrazek: na plaży święty Jerzy raczył się ze smokiem kwasem siarczanym, aż się im kurzyło z głów. Dziewicy już nie było. Zdjęty strachem i odrazą rzuciłem się do ucieczki...
     Dotarłem do ujścia siódmej, a może trzynastej rzeki, za siódmą, a może dziewiąta górą, gdzie spotkałem owego strzelca wyborowego oraz Jasia-głuptasa. Pili właśnie ten sam portwein, który strzelec wytargował od Króla.
     Zaprosili mnie do towarzystwa i póki piliśmy, opowiadali o swoich i nie swoich wyczynach w Łękomorzu i okolicy.

     Koniec







Hasta la vista, baby!