Autor Wątek: Jamul  (Przeczytany 1043 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Techminator

  • Administrator
  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 699
    • Zobacz profil
Jamul
« dnia: Listopad 11, 2022, 15:05:18 »
Jamul

Na peryferiach amerykańskiego stanu Kalifornia, na wschód od San Diego leży małe, niczym nie wyróżniające się miasteczko Jamul (czyt. ha-mul). Jego nazwa tak bardzo przypadła do gitarzyście i wokaliście Bobowi Desnoyers’owi, że swoją nowo utworzoną grupę pierwotnie nazwał The Jamul City Funk Band, by ostatecznie skrócić  ją na JAMUL. Zdjęcie na odwrotnej stronie  albumu wydanego w 1970 roku zostało zrobione na tyłach jedynego w tym  miasteczku baru. Po wydaniu płyty zespół istniał co prawda jeszcze cztery lata, ale nie wydał nic więcej, choć legenda głosi, że muzycy mieli nagrany materiał na drugi longplay. Niestety taśmy zaginęły i do dziś nie ma po nich śladu.

Tył okładki oryginalnego longplaya grupy Jamul (1970).
Początki grupy sięgają roku 1968. kiedy do Boba Desnoyersa dołączył basista John Fergus i perkusista Ron Armstrong z grupy The Misfits, która mogła się poszczycić tym, że otwierała koncert Rolling Stonesom w czasie tournee  po Kalifornii. Rok później trio zasilił grający na harmonijce ustnej, wokalista Steve Williams (ex- The Voxmen). Grając w San Diego w National City’s Club Pleasure, zespół najwyraźniej złapał wiatr w żagle. Nie przeszkadzało im, że scena znajdowała się na małej platformie tuż za ponurym barem o nazwie „Club 66” stworzona z myślą o tancerkach Go-Go.  Najgorsze było to, że około 2-4 nad ranem schodziły się tu typy w rodzaju hard korowych motocyklistów z martwymi szczurami zwisającymi ze skórzanych kurtek i wszystkie ćpuny, którzy o tej porze nie mieli dokąd pójść. Mimo tak „egzotycznej” publiki JAMUL ze swoją muzyką zawsze byli owacyjnie witani na scenie.

Repertuar opierali na bluesowych standardach z domieszką muzyki country. Z biegiem czasu zaczęli wprowadzać autorskie, stworzone głównie przez Armstronga kompozycje takie jak „Sunrise Over Jamul„, „Movin’ To The Country”, „I Can’t Complaine”… Koncerty otwierali brawurowo granym coverem Johna D. Loudermilka „Tobacco Road” – kończyli przerobionym w autentycznie oryginalny sposób utworem Stonesów „Jumpin’ Jack Flash”. Regularne występy w rodzinnym mieście nie uszły uwadze łowcy młodych  talentów. Był nim Gary Packett – człowiek z The Union Gap, który doprowadził do podpisania przez zespół kontraktu z małą, lokalną wytwórnią Lizard Records. Nagranie płyty było tylko kwestia czasu…

Oprócz występów w rodzinnym San Diego grupa jeździła po całym stanie koncertując m.in. razem z The Doors w słynnym klubie „Whiskey A Go Go” w West Hollywood przy Sunset Boulevard. To tam zobaczył ich Little Richard wykonujących jego autorski kawałek „Long Tall Sally”. Aranżacja zespołu tak go ujęła, że zaprosił muzyków do telewizyjnego programu „BRP” Barry’ego Richardsa w Baltimore. „W czwórkę brzmicie lepiej niż mój big band” – powiedział Richard po występie. W telewizyjnym studio wspólnie wykonali piosenkę, „Good Golly Miss Molly”, udokumentowaną po latach na płycie DVD w serii „Barry Richards Presents”.

W lutym 1970 roku nagrali album wyprodukowany przez Richarda Podolora z Gabrielem Meklerem jako producentem wykonawczym. Podpowiem, że ten sam duet wyprodukował także wczesne płyty Steppenwolf i Three Dog Night. Krążek „Jamul” to ciężki, hipisowski  rock o bluesowym zabarwieniu napędzany potężnym „brudnym” głosem Steve’a Williamsa, przesterowanymi gitarami Desnoyersa z mocną sekcją rytmiczną. Na płycie znalazło się jedenaście utworów, z czego trzy to covery – ale za to jakie! Pierwszy, wspomniany już wcześniej „Tobacco Road” z mocnym gitarowym solem i grzmiącą harmonijką ustną przebija moim skromnym zdaniem wszystkie znane mi wersje, łącznie z tą nagraną przez Edgara Wintera na płycie „Entrance”, czy Davida Lee Rotha z solowego albumu „Eat 'Em And Smile” gdzie szaloną solówką popisał się Steve Vai. Drugi to „Long Tall Sally”, którym tak zachwycił się Little Richard – jedna z najciekawszych przeróbek klasyki gatunku. Trzeci cover, znany z występów na żywo, czyli słynne „Jumpin’ Jack Flash” Stonesów, w którym zaskakuje spowolnione do „pogrzebowego marszu” tempo. Słysząc tę wersję po raz pierwszy miałem obawy, czy wokalista nadąży z tekstem do końca utworu (żart). No i wyrazy uznania dla Boba Desnoyersa za wypuszczenie jednej z najbardziej odważnych, progresywnych solówek na tym albumie. A tak na marginesie – szacun dla muzyków, że byli na tyle odważni, by zmierzyć się z tym klasykiem. Zwłaszcza wkrótce po tym, jak został on wydany przez samych Stonesów.

Autorskie kompozycje wcale nie odbiegają poziomem od coverów. „Sunrise Over Jamul„, który ukazał się również na singlu, to fantastyczny barowy rocker nabierający szybkości i energii w miarę upływu czasu. „Gburowaty” wokal Williamsa przypomina mi momentami głos Johna Kaya ze Steppenwolf, co oczywiście nie jest zarzutem… „Movin’ To The Country” to całkiem przyjemna, ładna ballada mająca jedną z najbardziej chwytliwych melodii na tym krążku. Nic dziwnego, że znalazła się na drugim (i ostatnim) singlu zespołu… Charakterystyczna hipisowska atmosfera lat 60-tych unosi się nad „Hold The Line”. W tym nagraniu rolę wokalisty przejął Ron Armstrong, chociaż słowo „wokalista” użyłem tu na wyrost. Perkusista bardziej deklamuje tekst w stylu Lou Reeda niż go śpiewa… Agresywny i ciężki „All You Have Left Is Me” pobudza do kiwania głową szczególnie gdy ma się długie włosy. Zatańczyć też można przy nim pogo (wiem, bo próbowałem!) i tylko żal, że trwa krótko, niecałe trzy minuty. To jedna z dwóch kompozycji gitarzysty i lidera grupy, który dużo więcej podobnych kawałków napisał na drugą, nigdy nie wydaną, płytę… Enigmatyczny „Nikel Thimble” ma piękny, psychodeliczny klimat Wschodniego Wybrzeża. Wystarczy posłuchać jej kilka razy i gwarantuję – zostaje w głowie na długo. „Miękka” gitara akustyczna, ładne harmonie wokalne, powolny rytm… W sumie prostota, a efekt niesamowity! W prawie funkowym „I Can’t Complaine” ponownie śpiewa Armstrong. Jako wokalista nie był tak dobry jak Steve Williams, ale przyznaję, że podjął entuzjastyczną próbę. I tu już muszę szczerze powiedzieć – dał radę. Jest to też  jego najlepszy kawałek jaki stworzył na potrzeby płyty… Na zakończenie mamy dwa autentyczne rockowe kilery. „Ramblin’ Man” (nie ma nic wspólnego z The Allman Brothers Band) to NAJCIĘŻSZY blues rockowy numer na tym krążku. Intensywny, „brudny”, kipiący energią. Z „warczącym” dźwiękiem gitary, kopiącym w nerki basem, szaloną harmonijką i miażdżącą szkło i metal perkusją zdolną wypruć membrany z głośników każdej wieży Hi Fi! To jedyny kawałek napisany przez Williamsa. Szkoda, że drugi, „Shadows”, ponoć równie szalony jak „Ramblin’…” nie zmieścił się na albumie… Całość zamyka apokaliptyczny numer lidera zespołu „Valle Thunder”. Co tu dużo mówić. Tak jak w przypadku poprzednika całość po prostu wyrywa trzewia z wnętrzności. Żadne słowa nie oddadzą potęgi tego kawałka – trzeba go po prostu posłuchać i tyle!

Pomimo, że album wydała mała i nielicząca się wówczas na rynku amerykańskim firma fonograficzna znalazł się on w gorącej setce najpopularniejszych płyt długogrających tygodnika „Bllboard” (93 miejsce). Sukces! Po rozpadzie zespołu każdy z muzyków poszedł w swoją stronę. Z tego co udało mi się ustalić Ron Armstrong mieszka obecnie w Los Angeles, zaś Steve Williams w Kolorado. Do dziś obaj tworzą i nagrywają. Ten ostatni w 2003 roku wydał płytę „Change” z piosenkami gospel… Bob Desnoyers zmarł w 2011 roku; niedługo później do Największej Orkiestry Świata odszedł też John Fergus...

Hasta la vista, baby!