Autor Wątek: PETER GABRIEL - I/O (2023) cz.1  (Przeczytany 1973 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Techminator

  • Administrator
  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 723
    • Zobacz profil
PETER GABRIEL - I/O (2023) cz.1
« dnia: Styczeń 28, 2024, 17:58:54 »
PETER GABRIEL cz.1

Z recenzją nowej płyty artysty, którego bezgranicznie uwielbiam (bezdyskusyjne top 3) wiążą się dwojakie zagrożenia: albo bezkrytycznie zaakceptuję wszystko, co właśnie stworzył albo przeciwnie – w oczekiwaniu ideału zacznę kręcić nosem na te czy inne aspekty płyty. Dodatkowo Peter Gabriel nie ułatwił roboty recenzentom. Utwory sukcesywnie co miesiąc – po jednym przy pełni księżyca – publikowane były od roku. Każdy w dwóch mixach Bright side i Dark side.
Najstarsze z nich znam prawie tak dobrze jak resztę jego twórczości. Tym samym w dniu premiery 1 grudnia ekscytacja z powodu nowego materiału miała prawo nieco zwietrzeć. Wreszcie Peter Gabriel w swoich mediach społecznościowych do każdej z publikowanych piosenek dodał autorski komentarz. Wiemy zatem „co autor chciał powiedzieć” w każdej z nich. Wiadomo, że choć nie jest to typowy concept album, to motywem przewodnim płyty jest poczucie połączenia, jedności z otaczającym światem. Czyli wszystko już napisano, powiedziano i nagrano. Proponuję zatem inny klucz.

Twórczość Petera Gabriela trochę na siłę można podzielić na 3 okresy: cztery pierwsze płyty bez tytułu to poszukiwanie po odejściu z Genesis własnego miejsca i środków wyrazu. Kolejne dwie „So” i „Us” to okres największego sukcesu komercyjnego. Wreszcie na przełomie tysiącleci rozpoczął się rozdział jak dotąd ostatni: najdłuższy, ale opatrzony zaledwie jedną pełnoprawną płytą „UP” z premierowym materiałem, gdzie Peter Gabriel nie posiłkował się głosami lub współkompozycjami innych artystów – za takie wydawnictwa uważam „Ovo:The Milennium Show” i „Big Blue Ball”. W ostatnich latach powstawały różne kompilacje w tym złożone z niepublikowanych na płytach artysty piosenek do filmów („Rated PG”) oraz płyty z coverami nagranymi przez Petera Gabriela, bądź zawierającymi utwory Gabriela nagrane przez innych. W tym kontekście „I/O” jest pierwszym od 2002 roku w pełni autorskim wydawnictwem. Ogrom czasu i oczekiwań, ale warto było.

Brzmieniowo płyta kontynuuje patenty z „UP” z nieco większym udziałem utworów kameralnych z ostatnich projektów. Najmocniejsze punkty tej płyty („The Court” ze wspaniałym połamanym rytmem i różnorodnością melodii w drugiej części utworu czy „Live and Let Live” z beatlesowskimi smyczkami) są mocno osadzone w późnych dokonaniach artysty.

Natomiast oprócz utworów wyraźnie powiązanych z ostatnim okresem twórczości Gabriela, bardzo wyraźnie dają się wyodrębnić nawiązania do wcześniejszych nagrań. W skocznym „Road to Joy” pobrzmiewają wibracje z „Kiss That Frog” lub „Digging in the Dirt”. „Love Can Heal” nosi wyraźne piętno Mercy Street. Utrzymane w średnim tempie „This is Home” klimatem nawiązuje do niektórych utworów z płyty „Us”. Zaś kończący płytę „Live and Let Live” końcówką śpiewaną przez Soveto Gospel Choir nawiązuje do „Shaking the Tree”. Do starszych utworów Peter Gabriel sięga rzadziej. Ślady wcześniejszej twórczości pojawiają się w początkowej fazie „Four Kinds of Horses”. Utwór zaczynający się intrem rodem z „San Jancinto” rozwija się jednak w dalszej części w kierunku brzmień znanych z późniejszych nagrań artysty.

Czego więc nie ma na nowej płycie? Nie znajdziemy na niej typowych dla Petera dysonansów dźwiękowych i skoków dynamiki w rodzaju Intruder, czy „Signal to Noise”. Próżno szukać utworów rodem z wodewilu i quasi-nowofalowych „rockerów” w rodzaju „DIY”. Nie ma też odwołań do celtyckich brzmień i plemiennych rytmów. Wydaje się więc, że artysta przygotował płytę z esencją swojej estetyki.

Jaki jest więc ten album? Powstała świetna płyta pełna pięknych dźwięków. Przede wszystkim album jest bardzo równy. Nie ma w nim odstających poziomem wypełniaczy (najsłabiej muzycznie wypada chyba ogromnie emocjonalny poświęcony matce artysty „And Still”), ani hitów na miarę „Sledgehammer” (jakiś potencjał do podśpiewywania mają tytułowy „i/o” i otwierający płytę „Panopticom”). Nie ma też zbytnich zaskoczeń nie tylko ze względu na odważny sposób publikacji (ciekawe ile osób kupi teraz album na nośnikach – a warto, gdyż płyta jest bardzo estetycznie wydanym digipackiem, a utwory stanowią spójną całość z obrazami towarzyszącymi notce o każdym utworze). Artystę wspiera sprawdzona grupa przyjaciół muzyków z Tony Levinem, Davidem Rhodesem i Manu Katche na czele. Peter Gabriel czerpie ze swojego dorobku garściami, a trzeba też pamiętać, że geneza niektórych utworów sięga nawet 1995 roku.

Z tyłu głowy pozostaje jednak pytanie: czy płyta nie jest czymś w rodzaju podsumowania własnej twórczości? Patrząc na częstotliwość publikacji, przewodni motyw rozrachunku, ale i pogodzenia się ze światem, kolejnego premierowego albumu może już nie być. Obym się mylił, bo artysta nadal jest w świetnej formie. Nawet jeśli mam rację, to jest też dobra wiadomość: każdy z podokresów Gabriel podsumowywał wspaniałą płytą koncertową. Na razie możemy cieszyć się bardzo udanym albumem – najlepiej słuchanym w całości.

Michał Straszewicz

Niezwykle długo kazał Peter Gabriel czekać na ten album. I nie chodzi nawet o to, że od premiery "Up" - poprzedniej płyty z premierowymi kompozycjami - minęło dwadzieścia jeden lat. Pierwszy singiel promujący "I/O" pojawił się już na początku stycznia, a więc prawie rok temu. A potem co miesiąc, przy każdej pełni księżyca, udostępniano kolejny fragment nowej płyty, aż ujawniono wszystkie dwanaście utworów. Ta rozciągnięta na jedenaście miesięcy promocja bynajmniej nie podgrzewała atmosfery. Wręcz przeciwnie - z coraz mniejszym zainteresowaniem czekałem na ten album, zwłaszcza że im więcej singli poznawałem, tym mniej podobał mi się obrany przez Gabriela kierunek. A po premierze ostatniego nagrania, co nastąpiło przed kilkoma dniami, nie ma już na co czekać - cały album jest już znany, nie zostawiono żadnych niespodzianek na oficjalną premierę całości. W czasach serwisów streamingowych bez problemu można znaleźć lub samemu zrobić odpowiednią playlistę. No niezbyt mądry pomysł na promocję.

Materiał na album powstawał przez ponad dwie dekady. Cześć utworów to, mówiąc wprost, odrzuty z "Up". Pierwotnie następca tamtej płyty, zresztą już wtedy zatytułowany "I/O", miał ukazać się w 2004 roku, jednak Gabriela pochłaniały inne projekty. Zamiast nowych kompozycji zdecydował się wydać nowe opracowania cudzych ("Scratch My Back", 2010) i własnych utworów ("New Blood", 2011). A potem znów przez wiele lat nic nie publikował, choć od czasu do czasu prezentował nowe kawałki podczas koncertów. Za nagrania nowego albumu zabrał się na poważnie w październiku 2021 roku. Na przestrzeni kolejnych miesięcy przez studio przewinęło się kilkudziesięciu muzyków, w tym sprawdzeni współpracownicy - jak David Rhodes na gitarze, Tony Levin na basie i Manu Katché na bębnach - ale też sam Brian Eno, który pomógł również przy produkcji. W sumie pracowano nad 23 kawałkami, z ponad stu, jakie uzbierały się przez te wszystkie lata, ostatecznie skupiając się na dwunastu. Każdy z nich doczekał się trzech różnych wersji: "Bright-Side Mix" Marka Stenta, "Dark-Side Mix" Tchada Blake'a oraz zrealizowanego w Dolby Atmos "In-Side Mix" Hans-Martina Buffa. Jasne i ciemne wersje wszystkich utworów, różniące się właściwie niuansami, ukazały się już na singlach, a ostatni miks zachowano na niektóre fizyczne wydania albumu.

Petera Gabriela ceniłem zawsze za to, że był poszukującym twórcą, który umiał się doskonale odnaleźć w kolejnych dekadach, nie pozostając obojętnym na nowe trendy, ale zachowując rozpoznawalność i (przeważnie) nie poświęcając artystycznych walorów muzyki. Rozpoczynając karierę solisty w czasach nowej fali, udało mu się zerwać z mogącym wówczas jedynie zaszkodzić wizerunkiem byłego frontmana grającej baśniowego proga grupy Genesis. Wkrótce udowodnił, że potrafi nagrać zarówno multi-platynowy "So", jak i ambitniejszą ścieżkę dźwiękową "Passion". Kontakt z rzeczywistością nieco stracił na "Us" - utrzymanym w stylu ejtisowego, wypolerowanego popu, podczas gdy do łask właśnie wrócił surowy rock, a na szczycie były kapele grunge'owe - ale zrehabilitował się na "Up", wykorzystującym nowoczesne wówczas rozwiązania w sferze brzmienia i produkcji. Nawet te nieszczęsne "Scratch My Back" i "New Blood", abstrahując od ich muzycznej wartości, można potraktować jako próbę zaprezentowania czegoś nowego. "I/O" wypada natomiast jak płyta nagrana dobre kilka dekad temu. Nie podaję dokładnego okresu, bo jest z tym różnie w zależności od poszczególnych kawałków. Całość jednak spokojnie mogłaby być wydana, jak pierwotnie zamierzano, w 2004 roku.

Kompletnie archaicznie wypadają próby nawiązania do ejtisowych, przeprodukowanych hitów w "Road to Joy" i "Olive Tree", ewidentnie mających przywołać sentyment za "Sledgehammer". Trafiają się tu też staromodne ballady z pianinem i smyczkami, jak "Playing for Time", "So Much" czy "And Still", a choć nie można im odmówić zgrabnych melodii, to sama konwencja - zwłaszcza w tym pierwszym - jest strasznie zmurszała i nuży mnie okrutnie. O ileż lepiej wypada zaaranżowany i wyprodukowany znacznie skromniej, a dzięki temu bardziej uniwersalny "Love Can Heal". Gabrielowi udaje się tu nawet przywołać klimat późnego Talk Talk, przynajmniej do czasu wejścia żeńskiego śpiewu, który burzy tę subtelną atmosferę i dodaje za dużo lukru. Z drugiej strony, w kawałku tytułowym większa prostota odkrywa banał samej kompozycji oraz rzemieślnicze wykonanie - może poza śpiewem lidera, który na całej płycie prezentuje zaskakująco dobrą formę. Jest także grupa utworów, gdzie właśnie ta nieco bombastyczną produkcja i wielowarstwowe aranżacje pomagają ukryć niezbyt charakterystyczne kompozycje i ledwie poprawne partie instrumentalne. Przykładem tego "Panopticom", "The Court" (z perkusjonaliami przypominającymi eponimiczny trójkę czy czwórkę), "Four Kinds of Horses" czy "Live and Let Live". To wciąż granie niezbyt dzisiejsze, ale też nie przesadnie retro.

Słuchając "I/O" mam jak rzadko kiedy poczucie, że nie jestem targetem tego wydawnictwa. To płyta dla starszych ode mnie słuchaczy, których nie będą razić te niemodne, sentymentalne ballady czy aranżacyjno-produkcyjne klisze z najbardziej merkantylnego popu lat 80., a wręcz ucieszą te wszystkie nawiązania do starych dokonań Petera Gabriela. Mnie ten album strasznie zawiódł, a właściwie zawodziły kolejne single, bo sam longplay żadną niespodzianką nie jest.

Paweł Pałasz
Hasta la vista, baby!